Weekend rozpoczęłam od przeglądu szaf i wybierania ubrań, które by się mogły w tej koszmarnej wojnie przydać potrzebującym. Młody dołożył swojego misia, czym mnie niesamowicie rozczulił. Do niedzieli mieliśmy już adresy trzech punktów zbierających rzeczy i na granicę i dla kobiet z dziećmi, zakwaterowanych w naszym mieście. Zakupiłam kobiece środki higieniczne, do tego żele, szampony, mydła. Brat dorzucił nową butelkę dla niemowląt, dwie kołdry, poszewki na nie, ręczniki i dziesięć toreb ubrań – dziecięcych i dorosłych. Załadowaliśmy cały bagażnik i wybraliśmy jeden z punktów zbiórek, gdzie ze łzami w oczach dziękowano nam za pomoc.

Łzy w oczach miałam i ja, na widok podjeżdżających samochodów, ludzi ściskających zasmucone Ukrainki i przekazujących słowa wsparcia. Może tych rzeczy będzie za dużo, może część niepotrzebna, ale to, jak ruszyliśmy wszyscy na pomoc pokazuje, że jednak dobre serca są. Nie zniknęły w narodzie.