Dziś plaża i jezioro były tylko dla nas.. Po weekendowym szaleństwie, piskach dzieci, materacach, skokach i biegach po piachu.. Cisza, spokój, gładka tafla wody. Powietrze nagrzane czterodniowym upałem, znowu tropikalne temperatury więc z przyjemnością zanurzał się człek w chłodnej wodzie. Nie zimnej jak w Bałtyku, ale takiej w sam raz.
Zabrałam się z rodzicami i Małym już w czwartek. Obładowani jak wielbłądy, z bagażnikiem wypełnionym po brzegi. Wiadomo, na biwak w lesie trzeba być przygotowanym na każdą okoliczność. Zapasy jedzenia, ciepłych ubrań, kalosze, coś na komary i kleszcze, pół apteki i tona zabawek do wody i do wieczornych gier. Mężu dojechał w piątek, dowiózł bajki, gitarę i zgrzewki napojów. Zaczęły się ogniska, przypomniałam sobie główne chwyty i nawet z sukcesem, po rocznej przerwie, odśpiewaliśmy mój gitarowy repertuar. Szlagiery z dawnych lat, ale za to wszyscy znają słowa. Mama najbardziej lubi gdy gram przeboje Starego Dobrego Małżeństwa, a mnie przy nich w serduchu ściska i wspominam te nasze wspólne wakacje.. Teraz ośrodek mniej tętni życiem, ale kocham to jezioro i czas tutaj, niezmiennie. Od rana kąpiele, Mały szaleje, pluska się w kole, próbuje nurkować, najchętniej nie wychodziłby z wody. Potem czas na jakiś późny obiad, znajomy na ten przykład gotował grochówkę w palenisku, ja bardziej tradycyjnie z pomidorową i spaghetti, żeby było dużo i łatwo odgrzać. Wieczorem ognicha, pogaduchy, w dzień znowu relaks..
Załapaliśmy się na pływanie łódką, rundę dookoła wyspy i podziwianie przyrody. Nawet trochę powiosłowałam choć akurat te mięśnie na fitnessie mało wzmacniane więc długo nie pociągnęłam. Grunt, że wypoczywamy, jesteśmy z dala od miasta (brak zasięgu czasem wkurza, ale jednak warto odpocząć od cywilizacji), dotleniamy się od rana do wieczora będąc na dworze. Kompletnie się nie maluję, nie przejmuję ciuchami, zarzucam plażową kiecę i lecę w odmęty natury. Jest cudnie..