Jesienny spacer

Czapka się nie przydała, bo piękna, ciepła złota jesień panowała przez cały weekend. Pojechaliśmy do Zosi, odpocząć od pracy, domu i miasta. Czas spowolnił, relaks, zwierzaki, ogród, kasztany i las w pobliżu.. Fajnie tak..

 



kasztanek

 


Spotkałam się z Natalią i jej córką, przekazałam im wreszcie rowerek biegowy. Były zabawy w ogródku, piłka, debaty o maluchach i problemach, które my już mamy za sobą, a u nich dopiero się zaczynają. Nawykowe zaparcia, początki przedszkola, odstawianie karmienia i wszystko na raz. Co wydaje się nie do przejścia, a potem mija i pojawiają się kolejne tematy do przeżycia. Dlatego czasem warto włączyć na luz. Pospacerować po lesie, posiedzieć w ogrodzie i nacieszyć oczy słoneczną pogodą. 

 

 

 

ogrodowe

 

 

 

Od nowego tygodnia rozkręcamy tempo, początek miesiąca, opłaty, ćwiczenia, przybędzie moja Mama. Ogarnąć trzeba mieszkanko, ugotować jakiś obiad i tradycyjne pranie po podróży. Ale jeszcze trwa niedzielny wieczór, na dokładkę z dniem chłopaka w tle, więc łapię te miłe chwile spokoju..

Reklama

Czarnuszka

Wzmacnianie odporności trwa. Za radą mamy małej Zosi  zaopatrzyliśmy się w olej z czarnuszki. W smaku okropny, ale ponoć ma szereg korzystnych właściwości i jej córka rzadko choruje. Mały niechętnie to to łyka, szybko musi popijać, ale dzielny jest i daje radę. Na razie odpukać nie łapią go przedszkolne wirusy, choć widać wielu z katarem i kaszlem. Pojawił się za to coroczny problem, jasnofioletowe obwódki pod oczami, które najprawdopodobniej znowu oznaczają obniżony poziom żelaza. Czyli w następnym tygodniu wizyta u pediatry po skierowanie na morfologię i Fe. Przy okazji zrobię swoje zaległe badania laboratoryjne, po suplementacji. 

 

Byłam z Małym u dziadków, na pogaduchach i zabawach. Mężu w tym czasie odsypiał poranne pobudki i odpoczywał po pracy. Babcia jak zawsze obdarowuje wnuczka jakimiś drobiazgami, zabawkami, albo książką z dawnych lat. Na rynku obok siebie znalazła regał gdzie książki można wymieniać, zostawiać własne, przeczytać, zwrócić bądź zabrać. Coraz częściej widuję takie regały i miejsca darmowych wypożyczalni. I w pełni je popieram. 

 

Masaż ukoił ból między łopatkami, nie czuję już spięcia. Ale za to pobolewają mnie insze kręgi, zapewne po akcji ich naruszenia. Po dzisiejszych ćwiczeniach czułam już zmęczenie materiału. Także dobrze, że weekend przed nami. Zapowiada się słoneczny, a że ostatnio popadało to rodzice jadą na grzyby. Może i nam uda się wybrać na spacer po lesie i jakieś małe polowanie. Na wszelki wypadek zabiorę lekką czapkę i chustę. Trzeba słuchać tych, którzy z miłości dobrze radzili by chronić głowę przed wyziębieniem. Nie słuchałam i teraz o zatoki muszę dbać ze zdwojoną siłą, zwłaszcza w te jesienne dni. 

W chwili na film wrzucałam ostatnio na ekran, „Niewinne kłamstewka”,  „Tajniacy:Mniejsze zło”, „Życie jest piękne”, „Ugotowany”, „Wiek Adaline”, „Człowiek na krawędzi”, „Idealny mąż”, „Na karuzeli życia”, „Malowany welon”, a na wspólne, jesienne wieczory czekają do obejrzenia „Nasze najlepsze wesele”, „Dorian Gray”„Na plaży Chesil”, „Słaby punkt”„Marsylski łącznik”. Tymczasem na weekend Gandalf w innym wydaniu 🙂 

  

 


Masuję

Z racji iż w naszym zabawkowym grajdole przybyło trochę gier, należało pozbyć się nieużywanych. Wyniosłam trzy wielkie kartony. Mały wyrasta nie tylko z zabawek, książki też przebrałam, bo coraz bardziej ciekawią go dłuższe opowieści. Już sam sobie wybiera tytuły, albo wskakuje taki cieplutki po kąpieli i pyta „co dziś będziemy czytać? a mogę najpielw ja?” 🙂 Cieszy mnie więc zbliżający się kiermasz książki przeczytanej i szansa upolowania czegoś nowego dla synka. 

Dla siebie na ten jesienny czas przygotowałam „Szeptuchę” i „Pianistę” Szpilmana. Tę drugą z obawą, gdyż wszystkie o czasach wojennych czytam z duszą na ramieniu i ściśniętym sercem. Po trylogii Grzesiuka, czy „Medalionach” swoje przepłakałam. Do „Pianisty” zabierałam się od dawna i wreszcie przyszła na niego pora.

 

Pora nadeszła i na masaż, o który moje plecy głośno się domagały. Pan Jacek, okazał się świetnym fachowcem. Niewiele widzi, ale jego palce wyczuwają najmniejsze ogniska zapalne. Przewędrował nimi po kręgosłupie i od razu wiedział, że mam problem z L4 i 5 w lędźwiówce (udowodnione na rtg sprzed lat). Nie mówiąc o miejscach spiętych na maxa przez nieprawidłowe siedzenie, po karmieniu i targaniu naszego słodkiego ciężarka. Ten czas, w którym Mały jeszcze nie chodził dał nam nieźle popalić. Wnoszenie go po schodach w tę i z powrotem, wcześniej w nosidełku do auta, z obciążaniem jednej strony kręgosłupa. Mężu odchorował swoje, leżąc tydzień prawie bez ruchu, a później doprowadzając się do pionu na rehabilitacji. Ja bardziej bólowo, ale raczej ruchomo. Teraz wolę zapobiegać, w czym ćwiczenia bardzo mi pomagają. Masaż był rewelacyjnym bonusem i chciałabym za tydzień powtórzyć serię ćwiczeń, a po nich wygrzać się pod lampą i jeszcze raz wymasować. 

A gdy tylko będziemy nadal zdrowi, ruszymy na basen z dodatkiem jacuzzi i biczy wodnych. Jak szaleć to szaleć 😉

 

 

 

morskie jacuzzi

Zakończenie lata

Z przytupem nam wyszło i zupełnie spontanicznie. Na ostatnią chwilę dowiedziałam się o dwóch festynach z tej okazji. Na jednym dość skromnie, z ogniskiem i pieczeniem kiełbasek. Na drugim z kolorowymi atrakcjami dla dzieci. Z bańkami mydlanymi, fotobudką z której mamy zdjęcia pamiątkowe, zamkami dmuchanymi, malowaniem wielkich plakatów, układaniem różnych klocków, łącznie z takimi wielkości głowy lub cegłówki. Te akurat, choć drewniane, układało się w kasku. Rozdawano masę lizaków i cukierków. Za poprawną segregację odpadów papierowo-szklano-plastikowych można było wygrać pudełka z niespodziankami. I to nie byle jakimi, bo i skakanki, latarki, temperówki czy opaski odblaskowe. A my mogliśmy spotkać się z Moniką i jej rodzinką, których przyciągnęłam na fajną zabawę. 

W niedzielę też było słonecznie i udał się wypad na pchli targ w centrum miasta. Obejrzeliśmy pokazy karate i gimnastyczek z szarfą czy hoola-hop. Mały przeszczęśliwy wrócił do domu z puzzlami McQuinna, grą w Chińczyka i Jengą w wersji numerycznej, że o resorakach czy figurkach króla Juliana i pingwina z Madagaskaru nie wspomnę (ceny 2-5 zł). Od razu chciał się bawić we wszystko naraz. Ale że szkoda było siedzieć w 4 ścianach, poszliśmy jeszcze na spacer nad Odrą, obejrzeć statki. Pod koniec wylądowaliśmy na dworcu w poszukiwaniu pociągów. Jakieś takie miałam przeczucie, że nie tylko na pociąg trafimy i cóż.. koleżanka (osobista ma fryzjerka) przybyła akurat odebrać rodzinę z nadmorskiej wycieczki. Poczekaliśmy więc z nią i przywitaliśmy znajomych. Mały gdyby mógł od razu wsiadałby w ten pociąg i jechał przed siebie. Tak się rwie do podróżowania i czasem pyta – to gdzie dziś ruszamy?

Ma to chyba po mamusi 😉 

Nareszcie

Masażysta znaleziony i nawet jest szansa załapać się na jesienne promocje, kwestia tylko ustalenia terminów w gabinecie. Miałabym bardzo blisko i po drodze z przedszkola, więc układ w sam raz. Od nowego tygodnia będę wydzwaniać i oby jak najszybciej mnie przyjęli.

Koleżanka natomiast miała wizytę refleksoterapeuty, przy okazji stawiania jej mamy na nogi. Ponoć cuda działa masaż i leczniczy ucisk stóp, część terapeutyczna jest w stanie wychwycić choroby w całym ciele. Nawet z dwuletnim wyprzedzeniem. „Nie ma bólu w ciele człowieka, który nie istniałby w stopach i który nie odpowiadałby za rozregulowaną pracę ciała zanim pojawi się nazwa choroby”. No proszę.. Nie powiem, przydałoby się i to, ale nie wszystko na raz. 

 

Udało mi się wreszcie spotkać z Moniką, na dłuugi spacer, jeszcze w ciepełku i przed wczorajszym huraganem. Pogadałyśmy o zaległych sprawach, o naszych synach, przedszkolach i ciągłych przeziębieniach. Marzy jej się remont w mieszkaniu, ale tyle wydatków, zabieganie i praca jej męża nie sprzyjają rewolucjom domowym. U nas też jeszcze kuchnia do malowania czeka na właściwy moment. Za to piwnica doczekała się generalnego sprzątania. Po dwóch latach wiszenia na olx, sprzedaliśmy nareszcie akwarium! Wraz z tym 112 litrowym baniakiem zniknęły też wiadra ze żwirem, piaskiem, wielki filtr, wszelkie rurki, pokrywa, żarówy, termometry, zasilacze, kable i itp. Wystawiliśmy i wózek Małego za drzwi, choć z sentymentem. Ale, że na sam koniec poszły resory, coś tam się urwało, odpadło, to nie było sensu ani trzymanie tegoż, ani sprzedaż. Za to nastał ład i porządek – no prawie. Nie licząc kartonów z zabawkami, pojemników z farbami, pędzli i innych remontowych resztek. Oraz masy reklamówek z ubraniami, z których wyrósł już nasz smyk, a które (z nadzieją) czekają na przekazanie ich mojemu Bratu.

Chłopaki odkurzyli mieszkanie, powycierałam kurze, a dziś wzięło mnie na sprzątanie łazienki i kuchni. Ale nie tak po łebkach, tylko z pucowaniem dogłębnym. Z szorowaniem frontów szafek, piekarnika i kafelków na ścianie. Wcześniej jeszcze gotowanie obiadu z dwóch dań. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt iż wczoraj zrobiłam manicure. Ale cóż.. porządek w domu wymaga poświęceń 😉

 

 

 

home

Jul-już

Świeżo po powrocie z kina, uśmiana po „Juliuszu” i rozczulona po ululaniu synka do snu, łapię chwilę na net. Film może nie najwyższych lotów, ale miał świetne momenty za sprawą pomysłów Abelarda Gizy i pana Rucińskiego. Sprawdził się od strony komediowej. Był idealny na wyluzowanie dla zmartwionej Kasi, zapracowanej Hani i jej córki, która jako przedszkolanka również miewa wyczerpujące dni. Szkoda tylko, że Sylwia nie dała rady się wyrwać, bo i jej przydałby się kinowy relaks.

 

 

 

 

Masaż przepony mnie też się przydał, ale bardziej teraz potrzebuję masażu odcinka szyjnego i piersiowego. Wlazło mi takie napięcie między łopatkami, że aż boli. I nie wiadomo, czy to pozostałość po stresach chorobowych sprzed wakacji, czy efekt złego ułożenia podczas snu. Tak czy siak same ćwiczenia nie wystarczają, choć próbuję i rozciągające przy ścianie i rozluźniające. Rozglądam się za jakimś gabinetem leczniczym, może gdzie wykonują ugniatanie pod hasłem shiatsu. Koleżanka poleca masaż tajski, ale nie do końca jestem przekonana. Paula z kolei kolegę (znanego nam z piaskownicy), który masuje w domu. Jednak nie czułabym się zbyt komfortowo. Lepiej chyba jednak jakiś gabinet, choć ceny niemałe.. Wiem, że czasem trafiają się okazje na gruponie, ale zrezygnowałam z tego portalu bo zarzucał skrzynkę ofertami, w ilościach przekraczających cierpliwość usuwania. W ostateczności może pojedziemy na basen? Taki gdzie są masaże wodne, choć i samo pływanie mogłoby przynieść ulgę. Coś trzeba wykombinować.

Cyrk

jesienne lato

 

 

Jakby nie patrzeć mamy jeszcze lato, a i tak z zaskoczeniem człek patrzy na termometr i 24 stopnie za oknem. Choć pamiętam cały wrzesień z upałami większymi niż latem. Mały wtedy nie chodził do przedszkola i umawialiśmy się na codzienny plac zabaw z Moniką. Teraz też jesteśmy umówione, na spacer w tygodniu, jeśli tylko jej najmłodszy nie polegnie w nierównej walce z wirusami. 

Tymczasem nasz maluch (odpukać) zdrowy, szalał w niedzielę nad odrzańskim nabrzeżem i korzystał z wystawionych tam zabawek dla dzieci. Leżaki zachęcały do relaksu, a stoiska z różnościami do korzystania z atrakcji. Mały wędrował po równoważni, skakał z miękkich kostek, grał w drewniane kręgle i piłkarzyki. Wracać nie chciał, ale każdy bunt tego dnia tłumiło tajemnicze słowo – CYRK.

 

 

Cyrk był wprawdzie niewielki, z większością atrakcji w postaci akrobacji i wygłupów klauna, ale dla dzieci przeżycie mega. Mały był pierwszy raz, cieszył się, klaskał i frajda ogromna. Dla nas trochę mniejsza, bo i gorąco i ławki wysokie z wielkimi szczelinami. Cały czas czujne pilnowanie, żeby Mały nie zleciał. A kręcił się, wstawał, intensywnie bił brawo, normalnie widz pierwsza klasa. Najbardziej podobał mu się Spider-Man wirujący z siecią pod sufitem, pan wspinający się na ruchomą wieżę i na deser zdjęcie z Maszą i niedźwiedziem. Nie było żadnych karygodnych występów zwierząt, bo jak wiadomo są słusznie zabronione. Zaprezentowano węża na szyi i warana noszonego na rękach. A na koniec pięknego konia, dodam, że zadbanego i z błyszczącą sierścią, który obszedł arenę, był przytulany przez prowadzącego i ukłonił się kilka razy.

Najchętniej zobaczyłabym pokaz samej akrobatyki, albo takie show połączone z magią i tańcem jakie prezentuje Cirque Du Soleil.  Może kiedyś.. Teraz, na początek, dla malucha dobre i to 🙂

 

 

 

spider

Wspólnie

W czwartek Mały był już na chodzie, ale jeszcze asekuracyjnie nie poszedł do przedszkola. Poszedł za to ze mną na ćwiczenia i dzielnie w nich towarzyszył. Próbował mnie naśladować i wspinać się na maszyny. Wzięłam mu piłkę żeby na sali gimnastycznej trochę pokopał czy pobiegał. Ale bardziej ciekawiły go urządzenia, a w domu pokazywał jak się ćwiczy i co to on już potrafi. Spryciarz 🙂 Energia go rozpierała, więc w piątek powędrował do swojej grupy. Czym niezmiernie ucieszył Tadzia i ulubioną panią Magdę. Problem w tym, że już na wejściu słyszałam kaszle i kichanie. A na dokładkę, jak się na koniec zajęć okazało – nasz smyk, prosto po chorobie, wyszedł na dwór w krótkim rękawku. Przy 19 stopniach, bo niby słońce było, a jemu ciepło. Hm ciepło, bo zgrzał się bieganiem w sali. Ehh. Na szczęście katar się nie zwiększył i mogliśmy dziś pojechać do rodzinki nad jezioro, zabierając po drodze narzeczoną Brata.


Mamie sprezentowaliśmy torbę zakupową na kółkach. Narzekała już kilka razy, że ciężko jej nosić po kilka kilo na rękę. Że trzeba zatargać a to litrowy olej, mleko czy butelki z napojami. Do tego mąka, ziemniaki, jabłka, a wszystko swoje waży. Mam nadzieję, że teraz przyjemniej będzie jej robić zakupy. Ku radości dla oka dostała jesienną biżuterię, na który to pomysł wpadł też Tata prezentując jej naszyjnik z bursztynów. W ramach leczniczych i wizualnych. Mały poszalał dwie godziny na świeżym powietrzu, zbierając żołędzie i rozrzucając je na leśnej ścieżce – ponoć dla dzików 😉 A później już tylko wyjazd do pobliskiego miasta na pyszny urodzinowy obiad w restauracji, pogaduchy i lody na deser.

Fajny, bo wspólny..

 

 

 

leśne

Milowy

Po czterech dniach z chorowitkami dokoła (łącznie ze sobą), nareszcie wyrwałam się na zakupy i na ćwiczenia. To pierwsze w ilości hurtowej, aż się kasjer za głowę złapał. Cóż zrobić, kiedy w czasie chorowania i bez zaopatrzenia, wszystko zostało pochłonięte. To drugie ledwo.. czułam się tak, jakbym trening zaczynała od nowa. Nie zmieniłam ustawień, ale przy końcówce ciągnęłam już ostatkiem sił. Mam nadzieję, że teraz powrócę do trybu ćwiczeń co drugi dzień, bo w takim czułam się najlepiej. 

Wykupiłam pół apteki, w temacie witamin, wzmacniania odporności, probiotyków i kropli do nosa. Najbardziej ucierpieli moi panowie, bo nie obyło się bez gorączki. Mnie ominęła, za to katar jeszcze trzyma. Pokutuje nienoszenie czapki zimą, ehh.

Siedząc za to teraz w domu i w czapkach i w kurtkach porządki porobiłam. Mały znowu miał czas przymierzania, co akurat nie jest najmilszym zajęciem. Za to zabawy i oglądanie bajek może uskuteczniać non stop. Co też na wolnym czyni i trzeba chować przed nim pilota, bo już sobie włącza co chce.  Prasowanie porobiłam, opłaty za zajęcia syna też (choć na razie nie uczęszcza). Krupnik ugotowany, wątróbka drobiowa z cebulką i surówka z kiszonej kapusty czekają na porę obiadową. A wieczorem podjadę wreszcie do rodziców z nadzieją, że już nikt więcej się nie pochoruje. Przed nimi bowiem kolejny weekend nad jeziorem, tym razem połączony z urodzinami Mamy. Pora ruszyć w miasto znaleźć jakiś prezent. Dla niej najlepiej praktyczny, bo takie lubi inne uważając za niepotrzebny wydatek. Dla mnie teraz najlepszym prezentem wiadomo co by było.. Polecany przez fotografa sprzęt jednak jeszcze przekracza nasze finanse. Kto wie, może gdy wrócę do pracy, to wspólnymi siłami z rodzinką doczekam się swojego EOS’a i dobrego obiektywu.. byłby to kamień milowy w historii mych aparatów 😉

Fotograficzne emocje

Ostatnio coś się nostalgiczna zrobiłam dużo myślę o przemijaniu i pędzącym czasie. Wychodząc dziś z Akademii Sztuki spojrzałam na świat innymi oczami i nie za sprawą wizjera. Za sprawą pasji, radości z utrwalania chwil, tworzenia wspomnień dla dziecka. Gdybym miała możliwość zapisałabym się na ową Akademię i studiowała dla przyjemności. To zapewne słomiany zapał, ale choć przez parę godzin artystyczna część mej duszy miała niezłą frajdę. Po kursie nie tylko otworzyły mi się oczy. Otworzyły się możliwości, wreszcie zrozumiałam różne pojęcia, ustawienia i ich znaczenie. Jestem tak pozytywnie nakręcona, że aż mnie energia rozpiera. Ta fotograficzna i nie tylko 🙂 

 

 

 

AS


 

 

I wcale nie oznacza, że wszystko wiem i zdjęcia staną się od razu lepsze. Wręcz przeciwnie, to dopiero mały skrawek, początek drogi do testowania, próbowania i zabawy z aparatem. Na kurs przybyło nas 10 osób, większość z lustrzankami, dobrymi obiektywami, ale część kompletnie zielona co z tym sprzętem robić. Jak używać, co i gdzie naciskać, jak czytać skróty. Pan Kamil miał dużo cierpliwości do naszej, zagubionej w tych odmętach, grupy. Zaczął od historii malarstwa, początków fotografii, camery obscura i tłumaczenia zasady działania aparatów. Bardzo się to później przydało, wyobraźnia umiała przetworzyć pojęcia przysłony, czasu naświetlania, czułości matrycy na światło, zmiennej ogniskowej czy głębi ostrości. Ha i nareszcie wiem, jak czytać drabinkę światłomierza. Zabawa przednia. 

 

 

 

pierwsze w trybie [ M ]

 


Okazało się, że większość parametrów miałam dobrze ustawionych, część za sprawą Brata, który lepiej się na tym zna. Resztę zaczęłam ustawiać sama, na dzisiejszych ćwiczeniach w plenerze. Łapaliśmy obiekty w ruchu. Skaczącą postać, ustawiając dłuższy i krótki czas naświetlania, operując czułością i przysłoną, żeby zobaczyć jak to działa. Portretując na tle liści z dużą i małą głębią ostrości. Oraz rozmywając tło za jadącym samochodem. Po wielu wielu próbach udało mi się złapać wreszcie to auto. I to jako jedynej! Aż sama byłam w szoku.. choć oczywiście, nie jest to efekt idealnej ostrości, ale aż mi serducho urosło po gratulacjach od pozostałych.

 

 

 

złapane :)


 

Potem były zadania na statywie w studiu, powielanie postaci, zabawa ze świetlnymi smugami i zapewnienie, że z każdym pytaniem możemy pisać kiedy chcemy, już po kursie. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie trwające w domu katary, których lepiej na zdjęciach nie uwieczniać 😉