Rzutem na taśmę

Ostatnim rzutem na taśmę złapaliśmy dzień pięknej pogody. U nas lało, brat zrezygnował z wyprawy nad jezioro, bo i tam deszcze, tymczasem niedaleko nas w prognozie widać było słońce i temperaturę 26 stopni. Pojechaliśmy po rodziców, Brat wraz ze swoją rodzinką w drugim aucie i całą ferajną – nad morze:) Prognoza się sprawdziła, uciekliśmy z deszczu w fantastyczny nadmorski dzień.. i to z kąpielami w Bałtyku! Co jak wiadomo, nie jest oczywiste, a wręcz mocno zaskakujące. Rodzice od kilku lat nad morzem nie byli, a Bratanek zachwycony był dużą wodą i piaskownicą z nieograniczoną ilością piasku..

Po plażowaniu rodzinny obiad, potem lody i rodzice zabrali się do domu z synem, a my mogliśmy jeszcze pobuszować po sklepikach. Bransoletka z muszelek trafiona, Mały szaleje dalej z kartami Pokemonów, Mężu szukał okularów przeciwsłonecznych na następne lato, ale już koniec sezonu, więc większość przebrana. A szkoda, bo ceny wyprzedażowe, sama chętnie bym nowy strój kąpielowy upolowała (mój powoli dokańcza żywota) i może jakąś bluzę, choć niekoniecznie w kotwice;)

Wróciliśmy późno, komedia na dobry sen, a w niedzielę wyprawa na wystawę makiet z pociągami i malutkimi ludzikami do kompletu.

Komplety mega drogie, także tylko oglądanie, podziwianie wykonania i pasji, dzięki której dorośli i dzieci mają tyle zabawy.

Zjedliśmy tam obiad i z racji handlowej niedzieli kupiliśmy Małemu teczkę do plecaka – wymaganą na szkolne dokumenty. Szkoła coraz bliżej, znamy już godzinę rozpoczęcia i tylko zaskoczenie, że dzieci mają je bez rodziców. Myślałam, że zobaczę przywitanie kumpli, że udzieli mi się ten podniosły nastrój powakacyjnego spotkania. Ale nic to, odprowadzę dziecię na miejsce, pogadam chwilę z koleżankami i pora będzie rozpocząć codzienność w szkolnym wymiarze.

Reklama

Wakacyjny finisz

Wakacje już na końcówce i aż wierzyć się nie chce, że za tydzień dzieci wracają do szkoły.. Ale, że Mężu miał jeszcze kilka dni wolnego, a Zakopane odjechało w siną dal, to skorzystaliśmy z upalnej pogody u Zosi. Trochę w ogrodzie, na spacerach, ale i na wyjazdach nad jeziora. Było ponad 30 stopni, więc kąpiele mile widziane, nowe okolice zwiedzone i nawet obiad w Strzelcach Krajeńskich zjedzony.

Po Męża urlopie mieliśmy wracać do domu, ale nastąpił zwrot akcji – domek u Brata się zwolnił i mogłam znowu zakotwiczyć z Małym nad jeziorem u rodziców. Szkoda było dziecię trzymać w murach podczas mega upałów, więc trochę leśnych przygód, pływania, pieczenia kiełbasek przy ognisku i leniuchowania na plaży jeszcze zaliczyliśmy. Było fantastycznie, do tego powrót pociągiem, więc radość dla dziecięcia dodatkowa, a na dworcu czekał na nas stęskniony tatuś i mąż (w jednej osobie).

Jakby pogoda wyczuła, że zakończyliśmy podróżowanie, temperatury spadły, trochę pokropiło i chmury zasłoniły niebo. Co nie oznacza, że zasiedliśmy w domu na kanapie, trafiły nam się bowiem Żagle2022, zwiedzanie okrętu ORP Toruń i długi spacer na Wałach..

Do tego wspaniałe spotkanie z Beatką, która z Danii przybyła na nasze Męskie Granie, pogaduchy z nią i odprowadzanie się tak, by jak najdłużej ze sobą pobyć w tym życiowym pędzie. Potem plac zabaw i spacery z koleżanką i jej wnuczkami, a pomiędzy tym wszystkim ogarnianie mieszkania, szop pracz nieustanny, zapełnianie lodówki (matko, co za drożyzna!) i próby gotowania, od którego po trzech tygodniach zdążyłam się odzwyczaić. Czuje się, że to już finisz wakacyjnej swobody, ale weekend przed nami i słońce też się jeszcze trochę uśmiecha. Łapiemy więc te uśmiechy na zapas i lecimy w plener. Miłego!

Kopiec, nie kreta, ale i zwierzęta były.

Skoro już spod ziemi wyjechali, należało odetchnąć świeżym powietrzem i wzbić się na wyżyny. Czyli kolejny punkt programu Kopiec Kościuszki – jeden z pięciu krakowskich kopców poświęcony panu Tadeuszowi, naszemu narodowemu bohaterowi. Usytuowany na Górze św. Bronisławy i pięknie eksponujący się na tle nieba. Tuż obok restauracja, z której można podziwiać panoramę Krakowa i nie omieszkaliśmy się tam wdrapać.

A że podczas tego wyjazdu postanowiliśmy pooglądać co się da w plenerowej odsłonie nie mogło zabraknąć krakowskiego ZOO. Tym bardziej, że Mały z poprzednich wyjazdów do zoo niewiele pamięta (a trochę tego było) i frajdę miał niesamowitą oglądając na żywo zwierzęta, nie widywanych na co dzień. Dla nas to też atrakcja, ale powiem szczerze, niektórych zwierzaczków bardzo mi szkoda. Większość pewnie wolałaby żyć na wolności (zwłaszcza ptaki), choć te stworki, co się w zoo urodziły może i chwalą sobie tamtejszą opiekę..

W dniu wyjazdu zrobiliśmy jeszcze spacer przy Sukiennicach i przeszliśmy się ulicą Grodzką, upolowałam tam nowy magnes na lodówkę, zaopatrzyliśmy się w słynne i smaczne obwarzanki i ruszyliśmy w dalszą trasę. Miało być do Zakopanego, ale z racji burz w tamtejszych rejonach i ostrzeżeń przed wędrówkami w góry zmieniliśmy kierunek na Wielkopolskę. Przez chwilę miałam plan zakotwiczenia w Częstochowie – ale termin był mocno oblegany przez pielgrzymów (15 sierpnia) i o noclegu można było pomarzyć. Nic to, co się odwlecze to nie uciecze, Zakopane, Częstochowę i Katowice wpisuję na listę kolejnych podróży:)

Posolone

Kraków bezapelacyjnie ma wiele do zaoferowania i zauroczył mnie od pierwszego wejrzenia. Ale kiedy już tak daleko się zajechało, warto było nadłożyć jeszcze trochę drogi i podjechać do Kopalni Soli w Wieliczce..

Najlepiej z samego rana, tuż przed otwarciem, gdyż potem kolejki osiągają ogromne rozmiary, trudniej zaparkować w pobliżu i większy tłum w środku. A za to w środku ciekawe opowieści o powstaniu kopalni, o złożach soli, podziwianie solnych rzeźb i pomników.

Dla Małego niesamowite przeżycie, też odrobina strachu, ale i radości z widoków. Dla mnie to wszystko również i trochę zawrotów głowy, gdy pokonuje się 800 schodów w dół i na koniec ląduje 135 m pod ziemią. Mimo wszystko, warto, chociażby po to by po drodze nacieszyć oczy kaplicą św. Kingi, wspaniałymi w niej rzeźbami, żyrandolami z kryształami soli i dziełami sztuki.

Na dokładkę trafiały się podziemne jeziora, dodające całości klimatu, opowieści o locie balonem pod ziemią, historie o duchach i ogólnie wyjechaliśmy na górę zafascynowani wycieczką.

Krakowskie przeżycia

Kraków przywitał nas piękną pogodą, w ogóle podczas tego urlopu mieliśmy z tym niezłego farta. Słońce przyjeżdżało wszędzie razem z nami:) Dzięki temu i wieczorne spacery i wszelkie zaplanowane wycieczki bardzo się udały. Na pierwszy ogień poszły oczywiście Sukiennice, Rynek z bryczkami zaprzężonymi w pięknie przystrojone konie, oraz uliczki Starego Miasta pełne sklepików i pamiątek..

Była Bazylika Mariacka skrywająca w swym wnętrzu słynny ołtarz Wita Stwosza..

I spacer ul. Grodzką do Zamku Wawelskiego, zwiedzanie tam katedry z Dzwonem Zygmunta i miejsc pochówku znanych osobistości..

i oczywiście spacer do Smoka Wawelskiego, przy którym Mały miał masę radości. Zwłaszcza, gdy zaczynał ziać ogniem (smok, nie Mały;)).

Kazimierz, dzielnicę kultury żydowskiej i rozwijającą się intensywnie część Krakowa obejrzeliśmy tylko powierzchownie, z braku czasu i kolejnych zaplanowanych atrakcji.

Ogólnie zachwytom nie było końca i zdecydowanie pięć dni w Krakowie to za mało, by się nim nasycić, by obejrzeć choć część zabytków, ulic i stwierdzić, że poznało się to miasto. Ciąg dalszy opowieści nastąpi, gdy ogarnę się po kolejnej podróży.

Północ – Południe

Po koncertowych atrakcjach i dwóch dniach na złapanie oddechu, po Trójmieście i Helu, przyszedł czas na długo planowaną wyprawę do.. Krakowa!

Już od dwóch, czy trzech lat wspominałam Mężowi, że fajnie by było w te piękne rejony zawitać. Odświeżyć moje wspomnienia po 17 latach i utworzyć nasze wspólne, gdyż on i syn jeszcze tam nigdy nie byli. Gdyby nie Paulinka z naszego blogowego świata, pewnie jeszcze kilka lat byśmy się do wyjazdu krakowskiego zbierali;) Tymczasem była i mobilizacja i ogromna chęć sprawienia jej radości w postaci urodzinowego spotkania. Przyjemność była obustronna, przyjęcie bardzo sympatyczne, a Kraków dzięki naszemu spotkaniu i poznaniu Twojej kochanej rodziny zyskał jeszcze więcej uroku:)

Udało się idealnie spasować termin, znaleźć hostel blisko Starego Miasta i połączyć zaproszenie urodzinowe ze zwiedzaniem przepięknego miasta. Nic tylko łapać i doceniać takie szczęśliwe chwile. Relacje z podróży i przeżyć, w kolejnych wpisach..

Bal u Rafała

Nowo otwarty Amfiteatr zaczął przyjmować artystów. Chwila wzniosła i zapisana na jego kartach, a dla nas rarytas w postaci dwóch znanych osobowości. Pierwszą był Ralph Kaminski, o którym do niedawna w ogóle nie słyszałam, a który w muzyce alternatywnej zbiera już nagrody (aktywny od 2010r). Postać nietuzinkowa, piosenkarz kontrowersyjny, o czystej barwie głosu, który do popowej, elektronicznej muzyki wprowadza dźwięki kameralne i poetyckie teksty.

W związku z tą wrażliwością i niekiedy nostalgią w utworach, Mężu myślał, że na tym koncercie wynudzi się i zaśnie. Tymczasem zaskoczenie! Bal u Rafała porwał nas jak prawdziwy bal. Było fantastycznie, z energią, tańcem, szczerymi oklaskami i nawet moim wzruszeniem przy utworze „Już nie ma dzikich plaż”. Przy „Kosmicznych energiach” tłum szalał, a kiedy Ralph tak po prostu zszedł sobie w ów tłum ze sceny, emocje sięgały zenitu. To był naprawdę świetny koncert, od samego początku, po same bisy.

Po takich emocjach Dawid Podsiadło już nie brzmiał tak fantastycznie, jak go pamiętam z Męskiego Grania w Poznaniu. W wersji akustycznej, z mandoliną, skrzypcami, fletem i trąbkami zabrakło pazura, który mnie kiedyś porwał i zachwycił.. Na MG jego koncert był najlepszy, tu Ralph wygrał wszystko. Owszem Dawid bardzo sławny, tłumy przy nim, większość zna teksty, a stadiony na jego koncerty wyprzedają się w kilka minut. Ale jednak no nie tym razem. Ani nas nie ruszyło, ani koleżance się nie podobało tak szalenie, jak kiedyś. Oczywiście nie ujmując nic Dawidowi, bo to po prostu nasze odczucia i tylko na tę wersję koncertową. Nadal uważam, że chłopak ma świetne muzycznie utwory, teksty i słuchać będę niezmiennie.

Go to Hel

Może i groźnie brzmi, ale za to od strony plażowej, emocjonalnej i wizualnej była to najbardziej wakacyjna i fantastyczna wyprawa! W okolicy Gdańska 32 stopnie i skwar, na Helu przyjemne 28 z lekkim wiaterkiem i krystalicznie czysta woda, dająca ochłodzenie. A plaża, jak zagraniczna i gdyby zawsze była gwarancja takiej pogody, można by za granicę nie wyjeżdżać..

Wyjazd zrobiliśmy autem, z racji skomplikowanych połączeń pociągowych, przez które nie zdążylibyśmy spokojnie obejrzeć Fokarium wraz z pierwszym pokazem karmienia fok.

A na to właśnie Mały był najbardziej nastawiony i w zachwyt go owe stworzonka wprawiły i na żywo i w malutkim muzeum..

Po Fokarium plażowanie, kąpiele i całkowity relaks, zakończony wyprawą na smaczny obiad w Blue, po którym jeszcze spacer po miasteczku dla odrobiny ruchu.

A że nie chciało się wracać, z takiego fajnego miejsca, wskoczyliśmy z powrotem na plażę. Woda mega kusząca i cały dzień tak bajeczny, że już przymknęliśmy oko na powrotne korki z Helu, których wieczorem nie da się uniknąć. Późny powrót, odsypianie i w kolejny dzień sprzątanie mieszkanka i pranie pościeli, co by kolejni goście Krakersa mieli przyjemne sny. Wyjazd w godzinach południowych, z dłuższą przerwą w Koszalinie na spacer i obiad. A w domu wiadomo, kołowrotek popodróżny, jednak z oczekiwaniem na koncertowe atrakcje przyjemniej się do codzienności wracało..

Sopot, Molo i Chata Smakosza

Kolejnym punktem programu była wyprawa do Sopotu, tym razem pociągiem, bo i plan był mniej napięty i też nastawienie na plażowanie – z którego niewiele wyszło, pomimo upalnej pogody. Szczyt sezonu, więc pociąg pełny po brzegi, ale i tak stanowił atrakcję dla naszego małego Podróżnika. Spacerem z dworca na Monciak, przyciągający smakoszy, spacerowiczów i wielu turystów polujących na bursztynowe ozdoby. Mały za to polował na nowe karty Pokémonów, które na nieszczęście dla rodzicielskich portfeli na każdym stoisku z zabawkami się trafiały;) Trafiały się też ładne zakątki, a i widok plaży kusił odpoczynkiem..

Niestety na widoku się kończyło, gdyż przy podejściu bliżej wody, brzeg odpychał glonową breją i koszmarnym zapachem. Nie mam pojęcia, jak niektórzy mogli kąpać się w tej brązowej i kompletnie nieprzezroczystej wodzie. Choć „przecie” w niektórych przybytkach SPA za takie glonowe obkładanie płaci się bajońskie kwoty i może, po zatkaniu nosa, należało korzystać;) Woleliśmy jednak umknąć w strefę pachnącą sympatyczniej i zjeść obiad w Chacie Smakosza, gdzie i coś dla wegetarian się znalazło, dla dzieci i dla burgerowych amatorów również. Piłam tam najlepszą w życiu truskawkową lemoniadę i mogę polecić to miejsce ze względów smakowych i cenowych (jak na standardy sopockie) też. Jako, że do pociągu powrotnego był jeszcze czas, wybraliśmy się na Molo, gdzie po przejściu w głąb zapachy nadbrzeża mniej dawały się we znaki.

Molo długie, z portem i ciekawymi widokami, choć niestety w sezonie płatne, ale czego się nie robi dla dziecięcych wspomnień i własnych przeżyć. Wspólne, letnie, wakacje rodzinne w końcu tylko raz w roku..

Gdańsk, Gdynia i przyjemności

Miałam siadać i pisać, tymczasem dzieje się tyle, że normalnie nie mam kiedy. Po ogarnianiu walizek, spotkania z rodzinką, spacery, plac zabaw z koleżanką i jej maluchami, a na dokładkę koncertowo! Ale najpierw zapowiadane relacje podróżne:)

Z Trójmiasta wyciągnęliśmy tyle ile tylko było możliwe na te fantastyczne pięć dni. Na pierwszy ogień poszedł zaczarowany Gdańsk, z piękną Starówką, z Bulwarem, znanym Żurawiem i na dokładkę z Jarmarkiem Dominikańskim, na który po raz kolejny udało się trafić – a tam upolowana nowa gra planszowa dla Małego i drewniana łyżka, głęboka – zawsze Mężu narzekał, że takiej nam brak, no to jest. Gdańska:)

Niezmiennie jestem tym miastem zauroczona i coś czuję, że jeszcze nie raz tu zawitamy..

Kolejnym punktem programu była Gdynia, pełna turystów i problemów z zaparkowaniem samochodu. Gdy po czterech kółkach wokół Skweru Kościuszki udało się znaleźć miejsce, wrażenie bezcenne – jakby człek trafił w totka. Wiem wiem, powinniśmy jechać pociągiem lub SKMką, ale plan był jeszcze popołudniowy z prezentami i z bluzami do targania, ciężko bez auta. Tak czy inaczej był czas na spacer, podziwianie znanych statków (Dar Pomorza i do nas czasem zawita), Nautilusa, pomników – Żagli i marynisty Josepha Conrada,

czas na sklepiki, obiad i na plażowanie też. Wiem, że to tylko skrawek miasta, którego nie da się zwiedzić w pół dnia, ale cieszę się, że wreszcie tam dotarliśmy.

Po godzinie zero, kiedy to wiedzieliśmy już, że Lena wraz z Mężem dotarli po pracy do domu, ruszyliśmy na spotkanie. Sympatyczne, w wypielęgnowanym i kwiecistym ogródku, przy herbacie i słodkościach, na miłych pogaduchach trójmiejsko-szczecińskich i sesji zdjęciowej dzieła profesjonalnego Fotografa. Później podziwianie domowego królestwa i chwilowe zapoznanie z kociakami (Frania faktycznie nieśmiała, Filemon odważny, ale śpiący po nocnych harcach:)). Gdy już się ferajna nagadała, nie mogło się obejść bez wyprawy do Mechelinek. To taki mały raj, dla mieszkających w pobliżu i spragnionych wyciszenia mieszkańców..

Po spacerze i uściskach wracaliśmy do Krakersa, na odpoczynek i zbieranie mocy do kolejnych wypraw..