Obiad u rodziców w przyjemnej atmosferze. Tatko od święta robi czerninę, którą jedzą tylko z zięciem, a reszta rodziny pałaszuje rosół z kaczki. Dla Ani trzeba robić więcej miejsca przy stole, bo 7 miesiąc wymaga przestrzeni. Wszyscy odliczamy do końca marca, lub początku kwietnia, a debaty nad imieniem ciągle w toku.. USG nie zabrali ze sobą, ale i tak temat dzieciątka i potrzebnych dla niego rzeczy jest na pierwszym planie. Mały też oczywiście próbuje zwrócić na sobie uwagę wszystkich, ale u dziadków to oni przejmują rolę towarzyszy zabaw, więc my możemy odpocząć..
Tymczasem nowy tydzień mocno nastawiony na ćwiczenia (orbitrek z początkowego 95 nastawiony na 160) i długie wędrówki. Do tego stopnia, że wczoraj obleciałyśmy z Edytą pół miasta piechotą. Tak własnie wyglądał nasz plan zajrzenia na aukcję rzeczy pospadkowych, których rodzina nie odbiera i przechodzą na własność miasta. Byłyśmy bardzo ciekawe jak taka aukcja wygląda. Edzia miała nawet chęć wziąć udział w licytacji jakiejś porcelany Rosenthala, która by jej w oko wpadła. Pojechałyśmy wcześniej zapoznać się z eksponatami, ale tylko część z nich wystawiona była przed salą, do wglądu.
Obejrzały więc te ludwiki szesnaste, te zabytkowe singery do szycia, umywalnie z marmuru i pianino pamiętające czasy przedwojenne. Na drobniejsze rzeczy kazali czekać prawie godzinę, do otwarcia wierzei, a ich licytacja miała się odbywać po kolei. Cóż.. szkoda było czasu, tym bardziej, że złoty kolczyk sztuk jeden z zielonym okiem, czy sygnet męski płaski grawerowany nie przemawiały do naszych gustów. Polazły więc baby piechotą do banku, potem do galerii – zgoła nie sztuki – by wylądować w cerfurach ku nabyciu prześcieradeł w promocjach i pseudo kryształów aukcyjnych (do soku) po dwa złote sztuka 😉 Uśmiane po pachy, zasapane wędrówką ponad siedmiu tysięcy kroków i nagadane po wsze czasy wróciły do domu by opowiadać rodzinie, jak to się światowo na aukcjach bywa.
W domu natomiast rozkręcona akcja z administracją i spółdzielnią, tycząca się wymiany zaworów i rur w łazience, oraz za jednym zamachem pismo w sprawie puchnącej ściany, z której niedługo odpadnie farba (widmo kolejnego remontu napawa mnie lękiem). W tematach przyjemniejszych, trwają przygotowania do występów najmłodszego na zaległy dzień babci i dziadka. I do balu walentynkowego, na który znowu trzeba kombinować czerwony strój w klimacie (dobrze, że mam portki po patriotycznym i mikołajkowym świętowaniu). Wierszyk wyuczony, mówiony wręcz w tempie ekspresowym, a i piosenki jakieś o dziadkach, pod prysznicem się pojawiają. Walentynki wrzucone potajemnie do skrzynki listowej wystawionej w przedszkolu. Pora szykować jakiś prosty obiad w postaci naleśników z dżemem i pakować prezenty dla Zosi na urodziny. I może jakieś walentynkowe wyjście do kina we dwoje, korzystając z opieki cioć i wujków nad maluchem. Zapowiada się bowiem większe spotkanie od strony rodziny Męża, gdyż każdy chce wyściskać jubilatkę, szczupłą bardzo, ale okrągłą wiekiem 🙂