Nie ma to jak wspólne wolne dni.. Ogarniam bałagan po wojażach i jak złapię trochę czasu to zasiądę wreszcie do bloga. Choć fajnie zrobić kilka dni przerwy od netu i telefonu, to jednak trochę tego brakowało 😉
Pranie, sprzątanie, gotowanie czyli standardowa procedura po podróży, już w pełni rozkręcona. Dziś jeszcze zakupy i będzie można powrócić do codzienności. Zostaną kolejne wspaniałe wspomnienia, nasze małe koraliki do nawinięcia na nitkę życia. Będzie można do nich wracać w chłodne, zimowe dni. Obejrzeć na zdjęciach, poczytać tutaj i poopowiadać Synkowi. A jest co pamiętać.. Pierwszy raz pomagał w myciu samochodu, płynął łódką, chodził w kaloszach, siedział przy ognisku do nocy, biegał w wodzie w jeziorze i nie chciał wychodzić – widać, że będzie lubił wodę i kąpiele, a już nasza w tym głowa, żeby szybko nauczył się pływać.
Na Dzień Mamy zajechaliśmy do niemieckiego sklepu, gdzie w prezencie wybrałam sobie jasnozieloną, wiosenną apaszkę, dla mamy natomiast legginsy bardzo dobre jakościowo. Spacery po lesie w czasie drzemki były prawie codziennie, dziecię dotleniło się niesamowicie, całe dnie spędzając na powietrzu. Nad jeziorem pogoda taka w sam raz, nie było upalnie, słońca nie brakowało, ale i nie padał deszcz. Można było się zrelaksować, posiedzieć w piaskownicy, czy zorganizować zawody strzeleckie. Strzelano z 3 rodzajów wiatrówek. Wygrał mój Tatko, ale tu akurat nie było zaskoczenia, bo z czasów wojska zostało mu dobre przygotowanie 😉 Natomiast pełna dumy byłam, gdyż drugie miejsce (na 16 osób) zajął mój Mężulek! Nie wiedziałam, że mam w domu takiego wyborowego strzelca 🙂
Oprócz spacerów, leniuchowania na kocu, zabaw z Małym i latania za piłką, codziennie wieczorem odbywały się ogniska połączone jak zawsze z degustacją nalewek i win domowej roboty. Ponieważ karmienie naturalne już zakończyłam, mogłam wreszcie i ja przyłączyć się do tej tradycji. Próbowaliśmy nalewki z derenia, z czeremchy, z agrestu, czarnej porzeczki i mieszanki o wdzięcznej nazwie „oddech konika polnego”. Porzeczkowo-agrestowe wino pana Wiesia przypadło mi chyba najbardziej do gustu i ubolewałam jedynie nad tym, że po 2-letniej przerwie moja głowa była mocno ekonomiczna 😉 Nalewki to tylko dla smaku na język, a winka pół małej szklaneczki i szlaban. Ale za to cieszyłam się, że Mały po zaśnięciu dawał nam posiedzieć przy ognisku, czasu nam nie brakowało..
Noce były ciepłe, na tyle, że czasami siedziałam w krótkim rękawie i bluzie, ani razu nie były nam potrzebne kurtki. Mały spał dobrze w swoim turystycznym łóżeczku, zresztą nic dziwnego – po całych dniach biegania i niesamowitym dotlenieniu. Lądował u nas nad ranem i jeszcze dosypialiśmy do 8 czy 9 godziny. Jadł też ze smakiem, chętnie sięgał po owoce, ale najbardziej smakował mu chleb. Widzę, że to mógłby jeść na każdy posiłek dnia.
A skoro już przy jedzeniu jestem, to w sobotę objedliśmy się na maxa na imprezie u cioci. Naszykowała tyle wałówki, że można by zrobić na działce małe wesele. Były kiełbaski z ogniska, kaszanka drobiowa, sałatka jarzynowa i wielki gar pysznego bigosu, do tego trzy blachy ciasta, cydr i szampan uświetniały jej przejście na emeryturę. Zjechała cała rodzina męża było nas około 15 osób, ciotki i wujki z drugimi połowami, kuzynki z nowym chłopakiem jednej z nich, kuzyn, a do tego biegały dwa psy i kot. Atmosfera typowo biwakowa, działka duża, opowieści z dziecięcych lat.. Mały łapał każdego chętnego do robienia z nim babek. Ja tradycyjnie latałam z aparatem.
Dostaliśmy ciacho na wynos i jedynie żałowałam, że zabrakło czasu na skoczenie nad morze – było bardzo blisko, ale tam wolę jechać na cały dzień, nie tylko na kilkanaście minut.. Można w sumie było jechać w niedzielę, bo słońce prażyło od rana i zrobił się upał, ale równie dobrze opalało się na plaży nad jeziorem. Wreszcie nabraliśmy trochę kolorów i z tak naładowanymi bateriami wróciliśmy do domu…