Nie ma to, jak wyjechać na cztery dni i wrócić po dziewięciu. Tak to nam się przedłużyło świętowanie u Zosi. Mieliśmy wracać przed Sylwestrem, ale znajomym, z którymi miało być spotkanie, zmieniły się plany rodzinne i zostaliśmy. Miało to swoje plusy, kompletny luz, odpoczynek od gotowania, filmy, czytanie i trochę swobody dla nas, gdy Babcia zajmowała się Małym. Czas wypełniony spacerami po lesie i po miasteczku..

Trafiła się też podróż sentymentalna na odnowiony dworzec, z którego Mąż przez ponad rok kursował do mnie. I na który ja, jak na skrzydłach dojeżdżałam, by wpaść w jego ramiona. Nacieszyliśmy się obecnością Zosi, a i wspólny, domowy Sylwester był całkiem sympatyczny. Sałatka meksykańska, pomimo braku niektórych przypraw, teściowej smakowała. Udało się potańczyć z Mężem i z Małym, który w swej wytrwałości mógłby bez problemu przetańczyć nas do rana. Było pierwsze, wspólne z nim, oglądanie fajerwerków i po porządnym odespaniu powrót do domu, za którym zdążyliśmy się stęsknić.
A w domu za to stęsknione podlewania kwiaty, rybki, których jakoś więcej się zrobiło. I nie wiadomo skąd warstwy kurzu, od razu mobilizujące do działania. O praniu nawet nie wspominam, bo jestem już po czwartym. Ale do tego dołożyło się dzisiejsze szaleństwo na śniegu, którego wreszcie się doczekaliśmy. Zaczęło się nieśmiało, od drobinek na roślinach..

A skończyło na sankach i pierwszych zjazdach z pobliskich górek. Nadrobiliśmy też spotkanie z rodzicami i rodziną Brata, wędrując ponad 1.5 godziny wśród padających płatków śniegu. Także Nowy Rok przywitany pozytywnie i fajnie by było, gdyby ciąg dalszy miał podobny klimat..