Na wesoło

Zanim rozpoczęcie zerówki, zakończyliśmy te wakacje z przytupem odwiedzając duże wesołe miasteczko, które od lipca zawitało w naszym mieście. Obiecaliśmy Małemu, że w te wakacje tam dotrzemy.

W lipcu padało, pogoda nie sprzyjała karuzelom i skokom na trampolinie, za to upalny sierpień wyganiał nas z miasta. Dotarliśmy tam prawie na ostatni gwizdek i szał ciał opętał moich chłopaków. Było zjeżdżanie na wielkiej zjeżdżalni, karuzela, rollercoaster, autodrom oczywiście dwukrotny, bo przecież jazda autem i zderzanie się z innymi to taka frajda. Do komnat grozy Mały nie zdecydował się wstąpić, za to było przejście przez przeszkody w czteropiętrowej konstrukcji. W której to podłoga się ruszała, turlały jakieś rurki, wspinaczka była ruchoma, a na koniec trzeba było skakać po wystających z wody słupkach. Dawno nie widziałam tak roześmianego Męża, a syn gdyby mógł spędziłby tam na wesoło cały tydzień.

Ja z przyjemnością takie miejsca odwiedzam, ale że wszelkie kręcenie, wirowanie i wzbijanie się w powietrze mi nie służy, robię za widza i uwieczniam fajne chwile. Tym bardziej, że takich chwil będzie teraz mniej, choć liczę że te jesienne i zimowe też zaliczymy do udanych. Jakoś przecież trzeba przetrwać do kolejnej wiosny 😉

Reklama

Leśne i morskie

Oprócz leśnych zbiorów spotkaliśmy i zwierzaki na swej drodze. Była wiewiórka, codziennie słyszalne stukanie dzięcioła, widzieliśmy pliszkę, a Mężuś na powrocie do domu napotkał lisa..

Nad morzem natomiast Mały wypatrzył.. kraba. I o ile oglądałam te stwory w akwariach dużych oceanariów, czy na ekranie telewizora. Tak na żywo i tuż pod nogami jeszcze nie spotkałam. Swoją drogą nawet nie sądziłam, że w Bałtyku żyją kraby. Wydawało mi się, że nasze morze jest dla nich za zimne. Tymczasem czytam, że i amerykańskie kraby do nas dotarły i azjatyckie. Nie wiem jaki był nasz, na początku tak naprawdę przypominał żabę. Był mały i trochę za bardzo zlewał się z otoczeniem, ale otoczenie potwierdziło, to był i jest krab.

Tymczasem w domu już o stworach się zapomina, za to rusza w wir spotkań i nadrabiania relacji towarzyskich. Były pogaduchy u koleżanki, wizyta u niej w domu, było spotkanie Małego z Tymkiem, dziś szykuje się kolejne. A nad jeziorem synek zaprzyjaźnił się z Bartkiem, 15 letnim kumplem, który od swoich trzecich urodzin wychowywany jest w gronie kilku maluchów. Jego mama otworzyła w domu punkt przedszkolny i cała rodzina ma niesamowite podejście do dzieci. Bartek więc z ogromną dawką cierpliwości grywał z Małym w piłkę, chodził z nim na pomost oglądać połowy, grał w gry na telefonie i siedział przy ognisku, gdy byłam zajęta grą na gitarze. Tak się zaprzyjaźnili, że kiedy wczoraj odwiedziliśmy ich w domu, nie odstępował go na krok. Rodzina Bartka podzieliła się z nami grami i zabawkami, z których ten już wyrósł. Dostaliśmy też śpiwór z motywem znanego, bajkowego auta i plecak do pierwszej klasy. Naprawdę sympatyczni ludzie, przyjaźni i pełni dobroci. Mam nadzieję, że często będziemy się z nimi widywali nad jeziorem lub na osiedlu, bo na nasze szczęście mieszkają blisko nas.

Żeby nie było tak różowo w ostatniej codzienności, po trzech tygodniach nieużywania, moje auto odmówiło współpracy, z racji sparciałej i pozbawionej powietrza opony. Pompowanie nic by nie pomogło, także konieczna wymiana sprawiła, że jestem już przygotowana do zimy. Na letnie opony nie było sensu wymieniać, a że jesień za pasem pora i do niej się przygotować. Z przedszkolem, cieplejszymi butami i długimi rękawami..

Dary lasu i losu

Wiadomo jak wygląda powrót do domu po prawie trzech tygodniach nieobecności. Wskakiwaliśmy tylko przepakować torby i fru w dalsze podróże. Także we wszelkich kątach nadal chaos, cztery prania za mną, a jedno jeszcze czeka. Przy okazji zaczęłam robić przegląd jesiennych ubrań na przedszkolny czas dla Małego. Czas ów coraz bliżej i z jednej strony mnie cieszy, z drugiej napawa obawą. Przytargaliśmy też z osiem siat zakupów wszelakich, gdyż przed wyjazdami lodówka opustoszała. Nie miałam nawet z czego gotować obiadów, był więc skok i do mięsnego i do warzywniaka. W Lidlu z tego wszystkiego dorobiliśmy się domowej skarbonki i chyba trzeba będzie zacząć do niej odkładać. Tak ceny w górę skoczyły, że zaczyna być straszno. Albo przerzucimy się na leśne polowania, wegetariańskie oczywiście..

Tyle, że zbyt długo na jeżynach, grzybach, jagodach czy orzechach nie pociągniemy.. Na włoskie zresztą jeszcze trzeba trochę poczekać.

Za to z przyjemnością zbierało się te leśne dary, robiąc przy okazji ponad dziesięć tysięcy kroków. Uciekając przed komarami i raz chowając się przed małym deszczem. Dziadek zrobił długi haczyk do przyciągania gałęzi leszczyny, choć okazało się, że w tym roku orzechów jest bardzo mało, albo część już uschła na czubku drzewa. Pamiętam nasze wyprawy z dawnych lat, z których wracaliśmy z kilkoma reklamówkami, a gałęzie uginały się od ciężaru tych smakowitości. Tym razem tylko z kilogram udało się uzbierać, ale było warto..

Nowy wymiar

Do tej pory, na palcach dwóch rąk mogłam policzyć noce, kiedy nie byliśmy razem. Cztery, gdy po porodzie leżałam z Małym w szpitalu, ale codziennie się z Mężem widziałam. Dwie, gdy pojechał rok po roku, na firmową wigilię nad morze. I jedną, gdy pomagał Zosi w trudnej chwili. Nie jest to więc dla nas coś normalnego, że się wyjeżdża osobno i osobno spędza czas. Nawet do tej pory nie mieliśmy ani takich możliwości, ani chęci. Z tymi chęciami to nadal nie do końca, bo po prostu lubimy być razem. Jednak gdy trwają upalne wakacje, Mężowi kończy się urlop, a jest dostępny wolny domek.. to grzech nie skorzystać. Zwłaszcza, że Mały tak bardzo lubi spędzać czas nad wodą, jak i ja.

Pojechaliśmy więc na jeden dzień razem, a potem Mężuś wrócił do domu i zostałam na tydzień z synem nad naszym jeziorem. Nie sama, bo rodzice w domku obok, ale to dobrze. Mały miał czas z dziadkami, ja z rodzicami, a i bezpieczniej w środku lasu, w razie gdyby coś się działo i np trzeba jechać do lekarza, czy po prostu na zakupy do miasta. Część rzeczy została po poprzednim wyjeździe, nie musiałam targać pościeli, kaloszy i ciepłych bluz, które praktycznie się nie przydały. Dni były upalne, wieczory często też, codzienne kąpiele od rana, zabawy w piasku i wygłupy na plaży. Pierwsze próby pływania i nurkowania, łowienie ryb z dziadkiem, mały rejs na łódce i opalanie, po którym wyglądam jak mulatka. Relaks prawie całkowity, gdyby nie trzeba było gotować obiadów 😉

W domu bez nas było pusto i cicho, więc odwiedziny mieliśmy już po dwóch dniach. Ku mej radości i jak balsam dla serca. Przy okazji, w ten dzień, załapaliśmy się na spotkanie z przyjaciółmi rodziców. Impreza na całego, przy śpiewach, gitarze i wesołych anegdotach z dawnych lat. Przyjaciele owi jeździli nad to jezioro razem z nami, jeszcze pod namioty. Najedliśmy się pieczonego szczupaka i innych smakołyków, były zawody w strzelaniu z wiatrówki do tarczy, nawet Mały mógł spróbować, przy asekuracji Taty.

Kolejne dni nabrały stałego rytmu, śniadanie, plaża i pływanie, aż do obiadu, potem spacery, gry w karty, w piłkę, rakietki różniste i wyprawy do lasu. Wieczorem na pomost podziwiać kolory na jeziorze, a potem ognisko, gitara, pogaduchy, czytanie książki i zasypianie po północy. Wakacje, jak wymarzone, a i za Mężem i za domem zatęskniłam..

Świat mini

Kiedyś z Mężem byłam w parku, w którym wyrosła wieża Eiffla, gdzie można było podziwiać Sfinksa i turecki meczet Hagia Sofia (widziałam life, miałam porównanie). Tym razem zrobiliśmy wyprawę do Parku Miniatur i Kolejek

W którym to oprócz podziwiania latarni morskich z różnych miast naszego wybrzeża, można było przejechać się małą kolejką stukającą po torach jak prawdziwa. Dla dzieci super frajda, ale i my z przyjemnością zaliczyliśmy przejażdżkę. Choć przyznaję, że budowle i niesamowite ich odwzorowanie wzbudzały mój większy podziw..

Można było, za jednym zamachem, stanąć przed latarnią w Świnoujściu, w Sopocie, czy na Helu. Albo odwiedzić znowu Gdańsk, chociaż tak 🙂 Pogoda nadal upalna, wakacje trwają w pełni i to w nowym wymiarze, ale o tym w następnym odcinku..

Wzbogacone

Znad morza już wróciliśmy, ale tkwi ono świeżo w pamięci. Oprócz plażowania robiliśmy tam i długie spacery, takie po 12 tysięcy kroków. Nie tylko po miasteczku, ale i do przystani jachtowej i do małego zoo. Najbardziej jednak sam widok morza mam przed oczami. Ten pierwszy, o poranku, wynurzający się na wysokości wydm i ten ostatni, gdy słońce znika za horyzontem..

Tym razem na sztukę teatralną, pod tytułem zachód słońca, wybrałam się sama. Mały był już zmęczony po całym dniu nad wodą, po wędrówce i późnym (jak dla niego) powrocie. Przypomniałam sobie nasze zachody, jeszcze przed ślubem, oglądane w przytuleniu, z zachwytem i bez pośpiechu. Życie przy dziecku bardzo się zmienia, ale z roku na rok i przy nim można powrócić do dawnych przyjemności. Tak naprawdę wzbogaconych, o radość małego człowieka..

Morze nasze morze

Znad jeziora wrócili, pranie porobili, walizki przepakowali i nad morze ruszyli.

Była całkowita zmiana sposobu wypoczywania, otoczenia i krajobrazów. Ale przyznaję, że i tego mi brakowało. Uwielbiam nadmorskie klimaty, zwłaszcza, gdy pogoda dopisuje. A tej, przez drugi tydzień wspólnego urlopu, ani na chwilę nie brakowało. Nie brakowało też atrakcji, choć wybraliśmy mniejszą miejscowość. I to był duży plus. W pensjonacie tylko od czasu do czasu mijaliśmy sąsiadów, było spokojnie i bez większych kumulacji. Choć na plaży wydawało się, że jest dużo ludzi, to można było utrzymać dystans, a parawany nabrały nowego znaczenia – odizolowania się i zapewnienia sobie przestrzeni. Na promenadzie, w dzień, dało się swobodnie spacerować, wieczorem było już ciaśniej. Ale za to w barach ani razu nie zabrakło nam stolika (pilnowano dezynfekcji), dużo osób jednak zakładało maski na wejściu, a i w sklepach zakładaliśmy maseczki.

Z racji przełożonej na następny rok Bułgarii, postanowiliśmy nie trzymać się kurczowo za kieszeń i poszaleć trochę, by sprawić synkowi (i sobie) małe przyjemności. Były więc pyszne obiady, lody na deser, skoki na trampolinie, były gry na automatach (szaleństwo dla dzieci) i wygrane za nie zabawki. Mały próbował na każdym kroku naciągać nas na różne pierdółki. Ale i na moją wymarzoną, białą, plażową sukienkę wystarczyło, na słomkowy kapelusz i nowe okulary przeciwsłoneczne dla Męża.

Wróciliśmy opaleni, owiani morską bryzą, z kolejnym magnesem na lodówkę, toną zdjęć do przejrzenia i mam nadzieję, że zdrowi..

Sielsko anielsko

Nie tylko na taflę jeziora mogliśmy patrzeć z zachwytem. Również na łąki, las i stojące w zagrodzie konie. Na deski pomostu kończącego się w wodzie i na pola po żniwach układające się jak fale..

Wdrapaliśmy się na punkt widokowy w Dolinie by podziwiać Odrę z wysokości, na tle zachodzącego słońca. I gdyby nie komary, udałoby się zwiedzić więcej. Ale i powrót na ośrodek zapewniał zaczarowane widoki rodem z baśniowej opowieści..

Mały dzielnie towarzyszył w spacerach i wyprawach. Czasem trochę pomarudził na bolące nogi, ale raczej by zwrócić na siebie uwagę. Gdy tylko wracał przed domek, dostawał nadprzyrodzonych sił do grania w piłkę, a zasypianie po 22 stało się normą. Choć tak niedawno znad jeziora wróciliśmy, to już mi tęskno za tamtym światem. I mam nadzieję, że jeszcze tego lata będę mogła nacieszyć oko widokami na wodę, las i pola..

Jeziorne wakacje

Wróciliśmy. Po prawie tygodniu spędzonym nad jeziorem, w lesie, z daleka od ludzi. Kiedy to dni wypełnione były spacerami, powietrzem i wakacyjnym klimatem. Zdarzał się czas, że jezioro i plaża były całe dla nas. Ewentualnie dla kilku osób, które przyjechały po relaks i odpoczynek. Jak my. Na początku trochę się gubiliśmy. Mąż po ciągłej pracy i wyrwany z miasta nie mógł się odnaleźć w ciszy. Czasem ciężko się przestawić z pędu w całkowity spokój. Ale wystarczyły dwa dni, by każdy dzień nabrał nowego wymiaru.

Z ciągłym przebywaniem na powietrzu, z pływaniem w przezroczystej wodzie, zabawami na plaży i zmianą widoków. Bez bloków, spalin i samochodów. Choć przyznaję, że i do miasteczka na obiad, czy na lody się wyskoczyło. Ale coraz mniej chętnie i zdecydowanie rzadziej. Bo po co, skoro dookoła jest tak pięknie..

A jeszcze, gdy przyjechali rodzice, wypoczynek zmienił wymiar. Mały ganiał i do nich, bawił się z dziadkami w wodzie, śmigał do ich domku i grał z Babcią w ping ponga. Zrobiło się więcej czasu dla nas. Wieczorem ognisko, z biesiadnymi piosenkami i moim trenowaniem chwytów. Sama już widzę, że lepiej idzie granie i płynniej zmieniam akordy. Ale jeszcze długa droga, by grać i nie patrzeć do śpiewnika. Wieczorem za to spoglądaliśmy w gwiazdy. Nigdzie nie są tak piękne, jak z dala od miasta. I na gładką taflę wody, w którą można patrzeć bez końca..

Sierpień

Z wielu stron wieści o deszczu, wiatr szaleje, z Danii sygnały że zimno i jesiennie, a dla nas sierpień rozpoczął się słońcem i łaskawie pozwala z niego korzystać.. Mimo, że widoki jak na koniec lata, mam wrażenie, że lato dopiero się zaczęło..

Odkurzyłam gitarę i przypominam sobie chwyty. O dziwo idzie lepiej niż w tamtym roku. Jakby palce zapamiętały większość akordów i potrafią połączyć je w melodię. Może jeszcze niezbyt płynną, ale niedługo pośpiewać będzie można. Płonie ognisko w lesie, Opadły mgły, Piąty bieg, My Cyganie.. To się jakoś nigdy nie nudzi. Tak jak i dla mnie, lato..