Myślałam, że Mały wróci dziś do przedszkola, ale asekuracyjnie został jeszcze w domu. Pójdzie na piątek, zetknąć się z wirusami, by w weekend być od nich daleko. Wzmacnianie po przebytej chorobie trwa i raczej nie ustanie przez cały okres zimowy. Choć domyślam się, że jeszcze nie raz w tym sezonie dopadnie nas przeziębienie. W sumie teraz u mnie katar i od dwóch dni jestem na lekach. Dobrze, że choć Mężu się jakoś trzyma w tym wszystkim.
Zakończyłam poszukiwania płaszcza, w sklepach ceny z kosmosu i nic mi się nie podobało. Idealny model zobaczyłam w necie, ale został już wykupiony. Dostanę wiadomość, jeśli jeszcze się pojawi w sprzedaży. Także czekam i chodzę w tym, co mam. Zresztą i tak musimy zacząć oszczędzać, bo jeśli mi w pracy podziękują to trzeba będzie zacisnąć pasa i zacząć się zastanawiać nad każdym wydatkiem. Póki jednak jeszcze mogę sobie pozwolić na jakąś atrakcję dodatkową, to korzystam. Jak choćby wyjście na babskie kino.
Spotkałam się z Sylwią, Hanią i jej córką na „Tulipanowej gorączce”. Gorączki wprawdzie film nie wywołał, ale jak dla mnie był dość ciekawy. Intryga misternie upleciona, rola Waltza rewelacyjna, natomiast romans, który miał być w zamyśle gorący był zaledwie letni. Bez większych emocji i z fatalnie dobranym DeHaan’em (wizualnie i aktorsko). Stwierdziłyśmy, że już DiCaprio byłby tu bardziej na miejscu. Ale że lubię filmy kostiumowe, to spędziłam miły wieczór z motywem tulipanów przewodzącym w konkursach i na sali kinowej.