W ogrodzie

Gdyby człek miał warunki, to by i takiego przyjaciela sobie sprawił.. piękne stworzenie, o mądrych, brązowych oczach i dużej wrażliwości, mimo swojej zewnętrznej siły. Lubię patrzeć na konie, które mają choć trochę swobody.. to takie dzikie stworzenia i zawsze kojarzą mi się z filmami, gdzie biegają w stadzie i z rozwianą grzywą.. Tu akurat mały konik, ale dziecię zachwycone, że jadł mu trawę i liście prosto z ręki..

Weekend u Zosi, na totalnym luzie, bez żadnych spotkań, wyjść do kina czy do pubu.. Na szczęście i z pogodą, dzięki której można było trochę w ogrodzie posiedzieć, pograć w piłkę z Małym, wybrać się do koni i nacieszyć oko jesiennymi kwiatami..

Do tego czas z Zosią, która odważyła się wreszcie przejść ze starego telefonu z klawiszami na nowy, dotykowy i nauczyć się jego obsługi. Nie jest proste wytłumaczyć komuś, kto nie miał wcześniej do czynienia z ikonkami, z komputerem, jak ma zrobić wszystkie ustawienia, jak dzwonić, pisać smsy, robić zdjęcia, czy przestawiać sobie godzinę w budziku. Mimo wszystko dobrze Zosi poszło, korzystała z naszej obecności, zadawała pytania, zapisywała najważniejsze rzeczy. A ja jestem pełna podziwu, dla każdego kto chce choć spróbować nowości. Kto choć się obawia, to nie ustaje w próbach, doszkala się choćby przy pomocy młodszego pokolenia. Technicznych nowinek jest już tyle, że za jakiś czas my będziemy się uczyli od naszego dziecka.

A na razie relaks, znajome sprzęty i wpis na bloga przy podjadaniu najsłodszych winogron, jakich dane mi było posmakować. Prosto z Zosi ogrodu..

Reklama

Mysza

Czas czasem, ale dziecko w domu skutecznie eliminuje oglądanie filmów. Dwa dni w przedszkolu, wizyta kontrolna u chirurga i dwa dni w domu. Niby nic poważnego, ale co się człek nastresuje to jego. A najtrudniejsze w tym wszystkim jest zadawanie cierpienia własnemu dziecku, bo bez zmiany opatrunku się nie obejdzie. No trzeba i już. I lekarzom łatwo powiedzieć, nie patrzcie, że dziecię krzyczy i płacze, smarować trzeba i kropka. Na szczęście dziś już lepiej, bez większych problemów i jak wszystko dobrze pójdzie Mały wróci jutro do przedszkola. Zdrowie jest jednak najważniejsze. A jak myślę o tej jesieni, wirusach, przeziębieniach i gorączkach, które jeszcze mogą nas czekać to mam czasem ochotę schować się pod koc i nosa nie wychylać. Na pocieszenie zakładam myszowe, ciepłe skarpetki, które dostałam od Męża i odkręcam kaloryfer, wreszcie przyjemnie grzejący..

A skąd Mysza? Mężu tak do mnie mówi (bardziej zdrobniale), od początku naszej wspólnej drogi.. Kotkiem dla mnie został i samo to tak jakoś wyszło. W domu wołano na mnie Wiewióra, z racji zamiłowania do różnych orzechów, słonecznika, wszelkich pestek, ziaren i chrupania. Zamiłowanie mi nie przeszło i kiedy odwiedzam rodziców zawsze się tam na orzechy, czy słonecznik załapię. Tata spiżarnię zaopatruje, bo sam lubi skubać i chrupać, a reszta rodziny chętnie się przyłącza.

Mysza też nie z sufitu, bo od kiedy pamiętam w domu rodzinnym urzędowały u nas chomiki i myszki (te krócej). Nigdy się ich nie bałam, a te polne to bym od razu łapała i przytulała, gdyby tylko na to pozwoliły 😉 Chomików miałam 16 sztuk, nie wszystkie na raz, sukcesywnie, przez wiele lat. Po jednym, czasem po dwa. Mieszkały w akwarium, bo kiedyś nie było takich klatek z tunelami, czy innymi bajerami dla zwierzaka. Najpierw trociny odbierało się z pobliskiego małego tartaku, potem kupowało w sklepie zoologicznym. Uwielbiałam te małe stworzonka, nigdy w życiu żaden mnie nie ugryzł. Czekały aż wrócę ze szkoły i wyjmę je na ręce, potrafiły spać mi na brzuchu zawinięte w koszulkę. Robiłam im labirynty z pudełek, mogły wędrować po moich ramionach i tylko żałowałam, że nie da się ich wytresować. Latem zabierałam je na dwór, żeby pojadły koniczynę i trawę. Największym problemem był fakt, że te maluchy żyły maksymalnie 3 lata. Potem płacz i zgrzytanie zębami i powtarzanie, że nigdy więcej. Po czym spotykałam na przykład koleżankę, która miała dwa chomiki do oddania i wymiękałam. Psa i kota niestety rodzice nie pozwolili nam mieć, nad czym nieziemsko ubolewałam. A każdą wizytę w schronisku dla zwierząt odchorowywałam bardzo długo. Teraz jednak rodziców rozumiem, po pierwsze wysokie piętro w bloku, po drugie częste wyjazdy do rodziny w centrum kraju, czy dwumiesięczne wakacje nad jeziorem. My też często wyjeżdżamy, ale nie mówię, że kiedyś nie zrealizuję marzenia o psie czy kocie. Naszemu małemu jedynakowi też by się przydał taki kochany przyjaciel..

Dwie drogi

„Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.”

Myśl Einsteina, z której zdecydowanie wybieram to drugie podejście. A przypomniała mi się w kontekście obejrzanych ostatnio filmów. Może i czasami banalnych, może trochę melodramatycznych i nostalgicznych. Ale jednak z przesłaniem, by kochać życie i mieć świadomość, że ten właśnie dzień może być najlepszym dniem naszego życia.. Filmy raczej łagodne, bez brawurowej akcji czy emocji thrillera, takie w sam raz na jesienne wieczory 🙂

„W blasku nocy” – pięknie rozwijające się uczucie, w tle choroba ukochanej, muzyka i trudny wybór, z którym miłość i tak wygrywa. W roli amanta syn Arnolda Schwarzeneggera, z którym to w nowym roku zagra nasz rodzimy Tomasz Kot. („Warning” 2020r).

„Lato w Prowansji” – pochwała rodziny, wspaniałej natury, przypomnienie letniego ciepła i wartościowe przesłanie. Jean Reno już nie jako Leon zawodowiec, ale wrażliwy facet, dla którego bliscy są ważni, mimo iż nie lubi tego okazywać.

„Blue Valentine” – o rodzącym się i zanikającym, w codzienności i niedopasowaniu, uczuciu. O tym co często dzieje się w dalszym ciągu bajki pod tytułem „wzięli ślub, żyli długo i szczęśliwie”. Dla tych, co jak ja lubią Ryan’a Gosling’a.

„Zostań, jeśli kochasz” – miłość, czy sława, nieśmiałość czy realizacja marzeń na scenie. Zwariowana rodzina, której się nie docenia, dopóki się jej nie straci. A która czasem wiele poświęca, by dzieci mogły mieć dobre życie.

W kolejce czekają, filmowy „Król lew”, „Niepokonani”, „Kurier”, „Rocketman”, „Mój piękny syn”, „Ad Astra”, „Tolkien” i wyczekiwane „Downton Abbey”. A z seriali skuszę się chyba na kostiumową opowieść Reign o „Nastoletniej Marii Stuart”. Po „Dynastii Tudorów” mam chęć na tamten czas historyczny, dworskie intrygi i klimaty. Oczywiście jeśli czas pozwoli..

Muzyczna uczta

Jestem pod ogromnym wrażeniem dzisiejszego koncertu. Emocje na występie Queen Symfonicznie po prostu sięgnęły zenitu. Było wzruszająco, zabawnie i tak energetycznie, że ledwo się dało usiedzieć w fotelach. Na szczęście owacje na stojąco wprawiły w ruch całą salę Filharmonii Szczecińskiej i można było tańcem dać ujście owym emocjom. Orkiestra Alla Vienna wraz z chórem miała wystąpić raz. 7 lat temu, w rocznicę śmierci Freddiego. Za sprawą skromnego i zakochanego w muzyce Queen fana – i muzyka jednocześnie – zagrano 200 koncertów. Nasz był 201 🙂

Dzięki Bluberce złapałyśmy bilety, a na dokładkę udało mi się namówić Męża byśmy wreszcie razem przeżyli koncertowy czas. Sprzyjała temu godzina 16 i fakt, że dziadkowie zdążyli wrócić znad jeziora by przejąć wnuka. Mężu równie zachwycony jak my, choć mniej wzruszony bo jednak to domena kobiet. A było się przy czym rozklejać.. utwory Queen wraz z niedawno obejrzanym „Bohemian Rhapsody” (na premierze filmu zagrała nasza Alla Vienna) tworzą całość historii wspaniałego artysty, pogubionego w świecie uczuć. I tego zespołu, którego muzyka będzie już wieczna..

W trakcie koncertu na scenę wbiegł solista stylizowany na Freddiego, zaśpiewał rewelacyjnie, ale w sercu żal.. że nie dane nam było i już nie będzie przeżyć koncertu z prawdziwym wokalistą Queen. Myślę jednak, że tymi występami sprawiono mu w zaświatach ogromną przyjemność. Nam na pewno.

Cud nad Odrą

Ostatnie dni pokazały, że przy dziecku wszystko może się zdarzyć i zmienić w jednej chwili. Gdy już wyszliśmy z gorączki i wreszcie nastał upragniony dzień bez leków i w spokoju.. niespodziewanie pojawiła się swędząca kropka przy nadgarstku, najpierw jedna w formie wypukłego białego bąbelka, potem druga.. Fenistil poszedł w ruch i na chwilę był spokój, ale w nocy Mały się kręcił, wiercił i znowu zafundował kilka pobudek. Rano może ze cztery plamki, by po południu przejść w stan potwornego swędzenia całych nóg (łącznie ze spodem stóp) i rąk. O dziwo brzuch i plecy czyste i bez wysypki. Białe placki zaczęły być coraz większe, dookoła pojawił się czerwony odczyn więc pędem leciałam do lekarza. Reakcja uczuleniowa. Zyrtec, wapno i fenistil. Pani doktor uspokajała moją panikę i faktycznie, po jednej dawce wszystko zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie dość że śladu zero, to Mały w formie i pełen energii. Przebadany, temperatura prawidłowa, gardło i oskrzela czyste. No cud po prostu. Zalecono częste spacery, w poniedziałek do przedszkola i tyle.

No cóż, pozostało się dostosować, a że dziś nad Odrą święto NATO w pełni, to połączyliśmy spacer ze zwiedzaniem wojskowych jednostek pływających..

Moi panowie zafascynowani ciężkim sprzętem, karabinami i szalupami ratunkowymi. A ja faktem, że wreszcie mogłam wyjść z domu i odzyskać swobodę. Ten tydzień dał mi w kość i zmęczenie materiału było już mocno odczuwalne. W sumie bardziej, niż gdybym latała po mieście załatwiając sprawy, czy sprzątając mieszkanie. Synek starał się jak mógł, żeby nie marudzić, ale chciał nieustannej uwagi, a wówczas trudno gotować obiad (nawet angażując go do pomocy) czy ogarniać podstawowe sprawy, jak choćby ścielenie łóżek czy zrobienie prania. Także dzisiejsze wyjście doładowało nam wszystkim baterie i polepszyło nastroje. Niedziela zapowiada się jeszcze sympatyczniej, więc mam ogromną nadzieję, że żadne więcej (niechciane) niespodzianki się nie pojawią..

Gorączka tygodniowej nocy

Dwie noce i wczorajszy dzień wyjęte z życiorysu, gorączka pod 39 i skubana nie chciała odpuścić. Dopiero atak 4/4, czyli co cztery godziny paracetamol na przemian z ibuprofenem dały radę. Dziś wreszcie upragnione 36,6 ale synek blady i osłabiony. Cały czas idą w ruch witamina C i D, probiotyk, herbata z miodem, cytryną i inhalacje z soli fizjologicznej. Jestem równie wymęczona, co Mały. Ciężko nam zasypiać, bo nad ranem odsypialiśmy zarwane noce. Dla mnie jedynym plusem był nocny czas na czytanie kolejnej książki Ani Piszącej. „Po co wróciłaś Agato?” jest kontynuacją „Wejścia w światło” i mam nadzieję, że kiedyś i ta książka doczeka się papierowego wydania. Czyta się lekko i przyjemnie wrócić do przyjaciół z ursynowskiej dzielnicy 🙂

Dobrze, że w poniedziałek zrobiłam zakupy i że miałam zapasy wspaniałych warzyw od Edyty. Przywiozła nam w niedzielę wieczorem świeże marchewki, buraki, pora, seler, pietruszkę i malutkie, słodkie pomidory. Że o słoneczniku nie wspomnę, bo dawno nie jadłam tak dobrego. Na tych ekologicznych warzywach, prosto z ogrodu jej mamy, zrobiłam esencjonalny rosół dla naszego chorowitka. Na wzmocnienie i dla rozgrzania, bo zimno się ostatnio zrobiło bardzo.

Jedyną odskocznią od przeziębieniowych tematów było wieczorne wyjście z Bluberką na szoping. Z racji owych chłodów polowałam na buty, za kostkę, by w razie deszczu nie napadało do środka, jak w półbutach. Po debatach i rozmyślaniach, które w moim wydaniu są dość długie (trzeba obejść sklepy kilka razy, przeanalizować wszelkie za i przeciw – dzięki Gosiu za wytrwałość :)), udało się wreszcie trafić wygodne, zapinane na zamek botki. Jak zawsze nie mogłyśmy się z Gosią nagadać i tradycyjnie przy odwożeniu jej na dworzec miałam wrażenie, że zaraz spóźni się na pociąg 😉 Tematy się nie kończą i ciągle tego czasu za mało. Następne spotkanie szykujemy w muzycznych klimatach i wraz z moim Mężem. Ale dojdzie do skutku tylko wtedy, gdy Mały wróci do formy. Pozostaje działać na froncie odbudowywania i wzmacniania odporności, by wnuczek trafił do dziadków w zdrowiu i nikogo nie pozarażał.

W dwie minuty

Po podróży kulinarnej wybraliśmy się rodzinie na spacer i lody, a niedziela przywitała nas „Dniem Bobra”, nad pobliskim jeziorem. Z dmuchanym zamkiem, ogniskiem z kiełbaskami, watą cukrową i śpiewającym duetem, który zaplusował piosenkami nieodżałowanego Zbyszka Wodeckiego.. Pamiętam jego jedyny koncert, na którym udało mi się być i to wzruszenie jakie mi wtedy towarzyszyło. Niesamowite przeżycie muzyczne z człowiekiem pełnym humoru (sypał anegdotami i dowcipami jak z rękawa), spokoju i ogromnego ciepła dla ludzi..

Później pojechaliśmy raz jeszcze na Wały Chrobrego pospacerować wśród ogrodniczych drzewek i kwiatów, wśród stoisk z lawendą i truskawkami. By na koniec dotrzeć nad Odrę i niewielką, grającą fontannę, która nocą rozświetla też okolicę kolorowymi światłami. Na światła się nie załapaliśmy ale muzyka wraz z wodą też były sympatycznym akcentem na zakończenie weekendu..

Tymczasem po weekendzie jeden dzień w przedszkolu, skorzystałam z wolnego czasu lecąc na zakupy i po kołdrę „4 pory roku”, którą pewnie w ten dzień nabyło wielu klientów Lidla. Potem jazda z Edytą, by pomóc jej odnaleźć się autem w miejskim gąszczu uliczek. Jeszcze krótki czas na placu zabaw z Małym, pełnym energii i zdrowia, szykownie obiadu, trochę bajek. By pod wieczór, w dwie minuty, dom zamienił się w przychodnię lekarską. Gorączka u dziecięcia skacząca pod 39, płaczliwość, słanianie się na nogach i sen już po 20.. co przy naszym nocnym marku bywa rzadkością. I tyle w temacie planów dziecka na resztę tygodnia (urodziny kolegi, odwiedziny u dziadków). Zdrowie najważniejsze. Zostajemy w domu i włączamy tryb kurowania. Ehh..

Trochę Gruzji

Weekend wypełniony po brzegi, jeszcze ładną pogodą, więc w większości poza domem. Nawet Mały sam decydował, że jedziemy grać w piłkę w parku, czy nad Odrę – tam gdzie mama kupiła orzechy – na trwający akurat piknik „Pamiętajcie o ogrodach”. Orzechy były niesamowicie smaczne, ale w sobotę i nowe smaki mogliśmy poznać.

Urodziny Mamy w gruzińskiej restauracji były sympatycznym czasem. Lokal nie za duży, obsługa miła, a i jedzenie przypadło nam do gustu. Nazwy owego dość skomplikowane, ale pod nimi kryły się potrawy proste i dobrze doprawione. Chaczapuri po megerelsku było drożdżowym plackiem z zapiekanymi serami w środku, podawane z sosem czosnkowo-koperkowym. Kurczak po czkmerulsku, zapiekany w glinianym naczyniu z sosem śmietanowo-czosnkowym i podany z podsmażanymi ziemniakami w łupinkach. Odżachuri to mięso wieprzowe zapiekane z ziemniakami i papryką. Do tego sałatka gruzińska z ogórkiem, pomidorem, cebulą i kolendrą, posypana pokruszonymi orzechami i gruzińska lemoniada z gruszki. Najfajniejsza wizualnie była jednak przekąska – chinkali. Pierożki z mięsem i rosołem wewnątrz, lub z serem.

Do których dołączona była instrukcja obsługi dla nieobeznanych z tematem. Brat z Anią akurat Gruzję pozwiedzali i potraw posmakowali, więc mieli wprawę w wypijaniu najpierw rosołu ze środka, tudzież łapania roztopionego serka. I koniecznie zostawianiu surowego ogonka, służącego tylko do trzymania 😉

Bilety

W domu Łąki łan i Bass Astral na dobry dzień i na pocieszenie, z racji braku biletów na koncert tych drugich sympatycznych panów. Jest jedna mała szansa, że koleżanka z ćwiczeń zrezygnuje ze swego biletu, bo ani ta muzyka jej nie kręci, ani fakt stania na płycie w tłumie. Bilety kupił jej mąż, bez ustalania preferencji, ale dopiero w listopadzie okaże się jaka będzie decyzja ostateczna. No cóż, poczekam, ale bez nastawiania się. Na luzie.

Za to z racji zbliżających się urodzin moich rodziców postanowiliśmy zabrać ich w prezencie na show muzyczno – taneczne „Lord of the dance”. Lubią i tańczyć i taniec oglądać, więc mam nadzieję, że będą zadowoleni. Bilety na ten występ też rozeszły się jak świeże bułki i najlepsze miejsca zostały wyprzedane w mig. Jeszcze złapałam jakieś w miarę blisko, ale na środku nie było już szans. W ogóle zauważam, że coraz większą popularnością cieszą się wyjścia na koncerty, pokazy czy imprezy zarówno te na miejscu, jak i przyjezdne teatry. Jeszcze żeby te wyjścia nie były tak drogie, to by człek częściej korzystał. Tymczasem ukulturalniamy się, szukając tańszych opcji czy darmowych koncertów organizowanych przez miasto na różne okazje. Śledzę też wydarzenia w mieście dotyczące książek, spotkań literackich czy różnych kiermaszy. Z niecierpliwością czekam na Festiwal czytania, spotkania z aktorami i kiermasz książki przeczytanej.

Ale zanim takie atrakcje, to najpierw ćwiczenia (powrót do trzech zajęć w tygodniu nie był łatwy), zakupy, gotowanie i dziś mycie całej łazienki. Nadrabiam wakacyjne zaległości, odwiedzam rodziców, wysłałam czytnik do naprawy pogwarancyjnej i jadę poszukać wysokich, brązowych botków na jesień. W międzyczasie chrupię orzechy, też świeże, chrupiące. Robię rezerwację dla rodzinki, na kolejną wyprawę po nowe smaki – tym razem gruzińskie. I żeby tak jeszcze całkiem nie dać się jesieni oglądam ciepły i sympatyczny film „Lato w Prowansji” z Jean’em Reno, marząc, że kiedyś i tam dane nam będzie dotrzeć.. A na razie, byle do weekendu 🙂

Lasu nawraca

I katary i pogoda dały jeszcze skorzystać z zakończenia wakacji. Pojechaliśmy z Małym na Toy Story 4, obiad na mieście, jeszcze raz na skwer misia Wojtka i wieczorem mogłam ruszyć razem z Hanią na koncert Łąki Łan i Sylwii Grzeszczak. Na Łąkach miałam przyjemność być trzeci raz (każdy koncert bez biletów). I o dziwo nie słucham tej muzyki zbyt często, ale wiem, że na ich koncertach będę się świetnie bawić. Słowotwórstwo jakie uprawiają zadziwia, ale gdy się wgryzie w ich teksty słychać, że lubią ten świat i naszą ziemię.

„W las idę, wraz z moją całą familiją, po to by pokłonić się, oddać ziemi hołd, żeby miała cały czas nas w opiece. Hej gaje, bory, puszcze. Hej lasy. Na ciałach liści daj zawiesić oko. Skory do kory wyciągam konary. Błogo. Lasy moją modą, lasy mą modlitwą. Im głębiej w las idziemy całą sitwą. Lubię do lasu iść sobie na spaca. Lasu doradza mi, lasu nawraca. Lubię na polane się wbić z dala. Polana myśli rozwiane scala..”

Ileż te chłopaki mają mocy, jaką pozytywną energią zaraża wokalista Włodek, czyli Paprodziad (z dziadów kazimierskich), z paprotką na ubraniu i z werwą daleką od dziada 😉

Człowiek jak z buszu, zarośnięty, na boso i z mega radosnym uśmiechem. Świetna osobowość sceniczna, inteligenty facet, nie poddający się obecnym trendom. Żyjący wyraz ze śliczną żoną w swoim domku z ogrodem. Wychwalający naturę, łąki, pola i namawiający fanów by się częściej przytulali i nie byli tacy spięci. Mimo zachwytu i uciekania do leśnych zakątków lubi też być blisko ludzi, na koncertach wskakuje w tłum i tańczy razem z nim (uciekając ochroniarzom). Cały koncert to było mega przeżycie, na dokładkę zakończone zdjęciem z Paprodziadem 🙂

Niestety po czymś takim Sylwia Grzeszczak nie miała szans na przebicie. Starała się bardzo, nawet się zasapała (dosłownie) ale obie z Hanią nie dotrwałyśmy do końca. Owszem, niektóre jej piosenki wpadają w ucho, jednak są takie bardziej radiowe, studyjne. Ładna, filigranowa kobietka, muzycy z zespołu fajni, pełni zapału (czasem więcej było ich widać niż wokalistkę skrywającą się gdzieś z tyłu, lub pod czapką), Ale jakoś tak nie moja bajka..