Wyjście we dwoje zaklepane, rezerwacja w kinie zrobiona! Choć jeszcze nie dostępna dla tak zwanych zwykłych szaraczków, czyli i dla nas też. Przydała się jednak znajomość z córką koleżanki, która w kinie pracuje. Czasem dobrze mieć dojście, zwłaszcza jak zależy nam na wyjściu do kina w taki dzień jak Walentynki, gdzie obłożenie będzie ogromne. Teraz wszystko w rękach naszego dziecka 😉 Najważniejsze, żeby był zdrowy. A punkt drugi dotyczy jego możliwości przebywania poza mamą i tatą. Nie wiem czy to teraz efekt pojawiającego się 9 zęba, bo ten się już przebił. Czy może kolejny etap rozwoju emocjonalnego? Ale wieczorem od dwóch dni mamy wręcz histerię, jak tylko znikam mu z oczu. Mąż nie jest w stanie go wyciszyć, ani bawiąc się, ani przytulając. Nic kompletnie nie pomaga. Wczoraj niby wszystko było ok, póki byłam przy nim. Najedzony, wybawiony, uśmiechnięty, a jak tylko wyszłam się umyć to płacz wręcz zawodzący, rozpaczliwy. Nie do uspokojenia przez nikogo prócz mnie.
Pamiętam jak kiedyś zazdrościłam dzieciatym koleżankom, że dziecko garnie się tylko do nich. Że nie chce na ręce do nikogo obcego, że tylko mama i kropka. No to teraz mam 😉
Za to zaczął nam regularnie spać popołudniami i to pełne dwie godziny. Jakaś to radość w weekend, kiedy można takie dwie godziny zagospodarować sobie tylko dla nas. Wszelkie prace domowe i porządkowe staramy się robić przed drzemką. W sobotę więc ruszyłam do boju korzystając, że moi kochani panowie wyszli na spacer. Zrobiłam pranie, wypucowałam łazienkę i utknęłam w kuchni przy tworzeniu kotletów z piersi kurczaka. Postanowiłam w tygodniu zająć się zupami, a na weekend serwować coś mięsnego. Po prostu przy Małym łatwiej mi ugotować jednogarnkową zupę, niż rozbijać mięso, panierować, czy kulać kotlety mielone i bawić się z gulaszem. Do tego trzeba mieć jednak czas i swobodę poruszania się po kuchni.
W trakcie drzemki wrzuciliśmy na ekran „Spectre”, o którym było szumnie, dumnie i z pompą. Tymczasem my wynudziliśmy się, na tej części Bonda, niezmiernie. Byłam rozczarowana dłużyznami, zmęczyłam się oczekiwaniem na akcję. A jak już się doczekałam, okazało się, że brak w tej akcji emocji. Jest płytko, banalnie, podobnie jak i z „wielką” miłością Bonda. Szkoda, bo jak to mówią, mężczyznę poznaje się po tym jak kończy 😉 A Bond miał kiepskie zakończenie. I nie chodzi już nawet o to, że Daniel Craig kompletnie nie podchodzi mi pod tę rolę. Po prostu kiedyś było z klasą, z humorem, z pasją i jak się słyszało kwestię „My name is Bond, James Bond” to aż ciary szły po plecach.
Na pocieszenie wybrałam się dzisiaj na łyżwy 🙂 Dzieć nasz kochany na godzinkę został z Dziadkami i Wujkiem, Mężu skorzystał z darowanego czasu i zajął się podmianą wody w akwarium. A ja ruszyłam na lodowisko.
Byłam sama, gdyż znajomym termin nie pasował, każdy już miał coś w planach, a trzy koleżanki regenerowały się po imprezach. Nic to, jazda na łyżwach sprawia mi taką frajdę, że mogę sunąć i sama. Stwierdziłam, że oprócz przyjemności, mam niesamowity sentyment do tego rodzaju aktywności. Przypomina mi się, jak za czasów dziecięcych i nastoletnich byłam częstym gościem na miastowym Lodogryfie. Muzyka z głośników, znajomi, przekrzykiwania się, trenowanie jazdy tyłem, jaskółki, robienie „beczek”, czy próby piruetów. Zawsze dużo śmiechu, zimowa aura i o dziwo mimo iż nie ma już Lodogryfu, a tamci znajomi zniknęli w życiowych odmętach, to radość z jazdy na łyżwach mi pozostała 🙂 Przy okazji mogłam sobie pooglądać trochę śniegu na instalacji, (tak mało tego śniegu tej zimy, że i tyle dobre) i z zaróżowionymi od jazdy policzkami wjechać w kolejny tydzień.