I to fest, tak jak dawniej bywało. Ale na weekend śniegiem nie sypnęło, dopiero dziś prószyć zaczęło. Z racji tych chłodów (do -9), spacery były krótkie ale mimo wszystko trochę z rodzinką i z koleżanką połaziłam. Więcej jednak w domu się siedziało, także jest ekstra ogarnięte, pościel wymieniona i już na kaloryferze wyprana się suszy. Kaloryfer w najzimniejszym pokoju non stop odkręcony, a pamiętam zimy, gdy wyłączony był całkowicie. Dla rozgrzania odbyło się też spotkanie przy gorącej herbacie, w babskim gronie, z naszą rekonwalescentką. Która już na nogi stanęła i wręcz zalecone ma kręcenie się po domu i powolne wychodzenie na dwór. Jutro jadę z nią do szpitala na zdjęcie szwów i oby szło już tylko w dobrą stronę..
Część weekendu spędziłam z nosem w książkach i nie mam na myśli tradycyjnego czytania przed snem (choć i to miejsce miało), a przebieranie tytułów z wielkiego daru od rodziców. Wzięli się oni za swoje zacne zbiory, wydzielając bajki oraz lektury na szkolny czas dla Małego. Oddając beletrystykę dla mnie i dla Zosi i upłynniając książki, do których już raczej nikt nie zajrzy. Od kiedy przeszłam na czytnik, dawno do książek papierowych nie zaglądałam. Ale kilka sobie upatrzyłam i na czas wakacyjny zostawiam. Przy plażowym piasku bezpieczniej jednak bez elektroniki. Zresztą plażowanie jeszcze kawałek przed nami, a to zagraniczne w sobotę w biurze podróży wreszcie dokumentami anulowane. Ale to co się działo w galerii, gdzie biuro się mieści, przechodziło najśmielsze oczekiwania. Kolejki ogromne, polowanie na wyprzedaże w toku i jakoś większość o dystansie zapomniała. Albo zmęczona ciągłym pilnowaniem się (kto zresztą nie ma już dość), cisnęła jeden obok drugiego w długiej kolejce. Duża część z maseczką opuszczoną pod nosem. Po szybkim załatwieniu sprawy umknęliśmy więc w plener, który mocno wyślizgany w spacerowych alejkach, ale przy takich temperaturowych okolicznościach, jeszcze się śniegiem przysypie..
