Na razie wyruszyłam tylko i wyłącznie w okolice domu. Po zakupy, z dziecięciem do szkoły, a dziś do rodziców na spotkanie. Zjechali wreszcie w domowe pielesze, po wielu weekendach i tygodniach spędzanych nad jeziorem. Znaczy Mama zjechała, bo Tata jeszcze czuje niedosyt plenerów. I mam to chyba po nim.. Z ostatnich plenerów działkowych przytachałam te oto kwiecie. I musi ono wystarczyć za pociechę na cały tydzień bez przyrody.
Pociechę też miałam po wynikach dopplera, żyły drożne, bez zakrzepicy, a pamiętne pęknięcie żyłki w udzie uznano za sytuację incydentalną i mam nadzieję, że już się nie powtórzy. Z tej ulgi i z racji większej ruchomości w plecach wzięłam się za porządki w domu. Pozbyłam się kurzy wszędzie, wypucowałam kuchnię, łazienkę, a Mężuś odkurzył podłogi. Przydał się ład z racji odwiedzin przedszkolnej koleżanki Młodego. Pociechy bawiły się już zupełnie inaczej niż dwa czy trzy lata temu. Teraz był plan, były różne pomysły i przede wszystkim zabawa spokojniejsza. Była też prezentacja biurka, które wreszcie szczęśliwemu Młodemu w pokoju zamontowaliśmy. Teraz trzeba tylko dokupić jakieś wygodne krzesło i ma gdzie lekcje odrabiać. Dla mnie też lekcja do odrobienia – przygotować amerykańską flagę i strój na przebranie z okazji Dnia Językowego. Jak nie dzień sportu, dzień psiaka, kropki, kredkobranie, konkursy, to teraz kombinuj człowieku kolejne przebrania. Myślałam, że etap przedszkolnych bali i przebieranek mamy za sobą, a tu się okazuje, że teraz jeszcze więcej zachodu i zaangażowania. Do tego pilnowanie plecaka, szykowanie śniadań, wstawanie o poranku, pilnowanie godzin odbioru i prac domowych. Czuję, jakbym sama znowu do szkoły chodziła.