Ostatni wakacyjny

Po powrocie z weselno-blogowo-zwiedzających wojaży spędziliśmy w domu trzy dni i torba była znów spakowana. Zdążyłam ogarnąć pranie, prasowanie, uzupełnić trochę lodówkę i zająć się kwiatami na balkonie..

Te nad wyraz dobrze zniosły nasze wakacyjne wybywanie z domu. Zapewne zasługa większej ilości ziemi w nowych skrzynkach i co jakiś czas deszczowego podlewania. O osobistym też nie zapominałam, bo chęć dbania, o własne hodowane, nieustannie trwała.

Pogoda sprzyjała też ogrodowym plonom u Zosi, u której spędziliśmy ostatni wyjazdowy weekend. Ogórki i borówki wprawdzie już się skończyły, ale fasola rośnie ponownie i zjadłam swój pierwszy w tym roku słonecznik – taki świeży, łuskany prosto z kwiatu, uwielbiam (pomijając ubrudzone palce). Teraz czekamy już tylko na winogrona, nabierające powoli słodyczy i szykujemy się na jutrzejsze rozpoczęcie szkolnego roku. Trzymam kciuki za Małego, który Młodym właśnie się staje:)

Mały Biały Domek

Fusilka wyściskała nas na powitanie i przyjęła smaczną kolacją, gdyż na wieczór do niej dotarliśmy. Było to zamierzone, żeby jej nie obciążać dodatkowym obiadem, który zjedliśmy jeszcze przy plaży w Brzeźnie. Goście są fajni, ale najlepiej, jak najmniej problemowi. I mam nadzieję, że do takich się zaliczyliśmy;) Z Fusilką zasiedliśmy sobie wieczorem na pogaduchy, przy nalewce ze śliwek i winku, dosładzanym miodową kompozycją – polecam każdemu, kto nie przepada za wytrawnym. Były ciastka z truskawkami wyrobu własnego, wspomnienia z Twojego Stylu, opowieści o budowaniu MBD- Małego Białego Domku, o rodzinie i znajomościach z blogowej sfery (Aniu Pisząca – wyściskanie przekazane, Wilmo – fajnie wiedzieć, że się odwiedzacie i ZielonaPiranio – przesyłka z drożdżami- duży plus:)). Przesympatyczny wieczór i spacer nad cudnym i ogromnym jeziorem, które Fusilla może oglądać codziennie i sycić oczy pięknymi wschodami i zachodami słońca..

Dostaliśmy we władanie piętro MBD, wygody więc były zapewnione i przemiłe ze strony właścicielki. Jak to ja, trochę czułam skrępowanie, że po takim najeździe, to i bałagan i pranie dodatkowe, ale w końcu gdyby możliwości i chęci nie było, Fusilka proponowałaby jakiś hotel, których w okolicy nie brakowało. Także miło nam było bardzo i po nocy, z nieśpiesznego rana ruszyliśmy wszyscy razem na zwiedzanie Chojnic – miasta, w którym byłam ze 20 lat temu i tylko jak przez mgłę pamiętałam. Były Planty ze spacerem, był Rynek z Ratuszem, była Brama Człuchowska i Amfiteatr w Fosie Miejskiej, który obecnie przechodzi remont, by w przyszłości można było tam koncertować i delektować się Nocami Poetów.

A potem powrót nad kaszubskie jezioro, z wietrznym i chmurnym już trochę spacerem przy porcie, kuszącym żeglarzy swoimi wodami. W środku lata, przy pięknej pogodzie, to miejsce na pewno tętni żeglarskim życiem. A i zaplecze dla łasuchów lubiących gofry i lody posiada. Jest też teren dla dzieci do zabawy i duża plaża. Są automaty do gry, gdzie moi panowie skorzystali z piłkarzyków i bilarda, by powrócić w domowe zacisze na pyszną kaczkę z buraczkami przygotowaną przez Panią Domu. Tak nasyceni i zaopatrzeni w przetwory na zimę ruszyliśmy już w trasę do domu, kończąc ten szalony i przedłużony weekend wakacji. Fusilko, dziękujemy serdecznie za gościnę! Cudownie było spotkać w realu wszystkie trzy kobietki – Fusillę, Basię i Lenę, a i wcześniejsze fantastyczne blogerki też – Bluberkę, Margę, Anię, Wilmę i Beatkę. Dziękujemy Wam za spotkania, ściskamy i jak kiedyś trasa przypasuje przybywajcie na pogaduchy i zwiedzanie u nas. Też mamy przystań jachtową w okolicy, choć czy aż tak okazałą, jak u Fusilki, trzeba przekonać się samemu:)

Gdańskie rejony

Z racji, że Stare Miasto zwiedzane było już trzykrotnie (choć dla mnie i tak mało) podpytaliśmy znajomych Państwa Młodych co by tu jeszcze obajrzeć, zanim po odespaniu ruszymy w dalszą trasę. Polecili nam Park Oliwski i Brzeźno, gdzie z przyjemnością się udaliśmy. W parku tematyczne ogrody i długi spacer wyciszyły weselne emocje i nacieszyły oko pięknymi widokami..

Pogoda dopisała, można więc było śmigać na krótki rękaw, pod wodospad, do japońskiego ogrodu i podziwiać rzadkie drzewa i rośliny. Szkoda, że palmiarnia była nieczynna, ale i tak podobało nam się bardzo. Może teren nie jest tak wielki i tak zagospodarowany, jak w Ogrodach Hortulus (zwiedzaliśmy je jeszcze przed narodzinami Małego), ale też robi wrażenie i miło było spędzić tam czas..

A po spacerze, odpocząć i zalec na plaży w Brzeźnie, która wprawdzie mocno oblegana, ale wakacyjne klimaty nam przypomniała. Duże molo, muzyka, bary, boiska do siatkówki, sklepiki i lody w okolicy. Na pewno nie dla koneserów spokojnych i cichych rejonów, ale raz na jakiś czas można tam zajrzeć, zwłaszcza gdy komuś nie przeszkadzają takie atrakcje. My jednak wsiadaliśmy już do auta, by przemieścić się w bardzo klimatyczne i spokojniejsze okolice, w które w swej dobroci zaprosiła nas blogowa Fusilka do swojego Małego Białego Domku! 🙂 Ale o tym już w następnym odcinku, bo Mały i codzienność wzywają.

Kierunek-wesele w Gdańsku

Super było znowu ruszyć w trasę. Tym razem dalszą i z intensywnie rozpisanym grafikiem. Najpierw do Zosi, na wieczór, nocleg i szybkie śniadanie, bo od niej do Gdańska godzinę krócej.

Trasa słoneczna, z muzyką w tle i niecierpliwością, kiedy dotrzemy i czy na ślub zdążymy. Zwłaszcza, że jeszcze przed, mieliśmy umówione spotkanie z naszą blogową Basią! W pierwszej wersji zapowiadane na niedzielę, ze spacerem po starówce, z racji wyższej konieczności przełożone na miłą wizytę domową w sobotę. Basieńka (Dojrzała Kobieta – wyglądająca na dwadzieścia lat mniej niż posiada), przybiegła do nas z uśmiechem na ustach, wyściskała i w swoje przytulne gniazdko zaprosiła. Na ciasto już nie było czasu, a szkoda, bo domyślam się, że było pyszne.

Potem pędem jechaliśmy pod hotel, gdzie już wstępnie przystrojeni Panna Młoda, wraz z Narzeczonym przywitali nas z kluczami do pokoju. Poznałyśmy się tutaj, na blogu, może ze dwa lata temu.. a stała mi się bliska, jak przyjaciółka. Z tego samego znaku zodiaku, o podobnej energii, wrażliwości, muzycznej pasji i potrzebie dzielenia się codziennością. Po pół roku codziennego pisania z nią, dzielenia się przeżyciami, marzeniami i wspomnieniami.. Mężuś, widząc naszą zażyłość, zrobił mi pamiętną niespodziankę, wywożąc w nieznane – jak się okazało do Gdańska, do Leny i na zwiedzanie. I w życiu bym nie pomyślała, że nasza krótka znajomość zaowocuje zaproszeniem na ślub i wesele! I że z taką radością pojedziemy dzielić ten wyjątkowy dzień, razem z Młodymi i ich rodzinami.

Kochani dziękujemy Wam bardzo! 🙂

A dzień to był zaczarowany, w klimatach boho, ślicznej sukni i z wiankiem we włosach. Ślub w dużym Kościele Św. Trójcy, wesele w fantastycznie przystrojonej sali. Wśród lawendy, zbóż i tańców do muzyki jakże innej, od tradycyjnej weselnej. Wytańczyliśmy się, jak na najlepszej imprezie. Był pierwszy taniec do Somebody DM, były i lata 90’te i najnowsze przeboje z Zawiałow i Podsiadło w roli głównej. Było momentami rockowo, było energetycznie, a jak już zamówienie na disco polo padało, to DJ z klasą włączał taką wersję, że w bardziej dyskotekowe nuty uderzała. A w przerwie np U2 do pysznego menu i bajecznych ciast przygrywało. Lawendowy tort wjechał godzinę przed północą, zdążyliśmy więc go posmakować, a i obejrzeć muzyczny konkurs dla gości, w ramach oczepin. Po 24tej synek odmówił współpracy i trzeba było zmykać do hotelu, na szczęście mogliśmy się tam spokojnie wyspać, wypluskać i ruszyć w dalsze gdańskie rejony.

Po prostu WOW

Ten weekend przebił ostatnie o głowę, a nawet dwie głowy. Na dokładkę zakochane i na ślubnym kobiercu. Obie piękne, uśmiechnięte i w fantastycznych okolicznościach przyrody..

Do tego doszły jeszcze dwa wspaniałe! spotkania, a wszystko dzięki blogowi i poznanym tu przyjaznym duszom. Ale ponieważ dopiero dziecię zasnęło, a my dotarliśmy z podróży późno, wieści opiszę gdy tylko złapię trochę oddechu..

Przed nami

Tydzień cały jakiś taki zabiegany był, domowo, zakupowo i porządkowo. Doszedł jeszcze przegląd instalacji elektrycznej w domu i wymiana podzielników ciepła. Na samą myśl, że niedługo trzeba będzie włączać kaloryfery, robi mi się zimno. Zimniej już też za oknem i zdecydowanie czuć nadchodzącą jesień. Wrzesień tuż tuż, wyprawka do szkoły dla Małego prawie skompletowana, a ja jeszcze nie nacieszyłam się w pełni latem..

Nic to, przed nami weekend, który zapowiada się iście tanecznie, imprezowo i spotkaniowo. Także jest szansa na fajne przeżycia, jeśli oczywiście uda się zrealizować wszystkie plany. Dobrego weekendu🌷

Karuzela

Niedziela nie odbiegała daleko od soboty, choć już pogoda trochę w kratkę i lekkie ochłodzenie. O poranku wybraliśmy się więc do kina, ale tym razem bajka średnia, niezbyt wciągająca z perspektywy rodzica (nie to co „Luca”). Dla Małego jednak w sam raz – „Wyrolowani” to historia Flumaków (z dziurką) walczących o docenienie własne i przetrwanie całego gatunku. My też jakoś przetrwaliśmy;) Potem obiad na mieście, spacer w parku, w którym niespodziewany jarmark z dmuchańcami i naturalnymi wyrobami. I przejazd na wesołe miasteczko, z racji pozostałych żetonów na to wirujące szaleństwo, gdzie mi od samego patrzenia błędnik wysiada.

Dziecię wyskakane, lody na deser, a wieczorem dla wyciszenia Kortez, śpiewający swym niesamowitym głosem. Tym zarazem tylko do posłuchania (ale za to całą rodziną), gdyż bilety na jego koncert wyprzedały się w trybie natychiastowym.

A po weekendzie pełnym emocji, od poniedziałku karuzela domowa. Razem z Małym porządki całą parą, wycieranie kurzy (łącznie z wymrażaniem pluszaków), mycie łazienki, parapetów, balkonu i kuchni. Mężu odkurzył całe mieszkanie, a ja przy robieniu soków poszłam jeszcze o krok dalej i z rozpędu upiekłam ciasto marchewkowo-jabłkowe, z pozostałej po wyciskaniu masy. We wtorek duże zakupy i gotowanie, także początek tygodnia intensywny i zapracowany.

Się dzieje

Poszłam za ciosem i z czeluści kuchennych szafek wyciągnęłam sokowirówkę. Mężu zrobił zaopatrzenie w marchewki, jabłka, arbuza i w ruch poszły soki. W różnej konstelacji smakowej, ale wszystkie na plus dla Małego – w tej postaci wreszcie owoce mu wchodzą, a i ja z dobroci witamin korzystam.

Korzystamy też jeszcze z letnich uroków, swobody ciepłych dni i wieczorów. Dwa wyjścia nad rzekę, kąpiele, spotkanie z koleżanką i jej synem. I wieczorny wypad z drugą, w celu podziwiania miastowych iluminacji (zbyt szumnie nazwanych). Z dwójką dzieci, którym spać się nie chciało..

Sobotnie południe tam właśnie, na wesołym miasteczku, spędzone. Mały więc w pełni uszczęśliwiony.

Choć byłby jeszcze bardziej, gdyby wczoraj wieczorem mógł wybrać się ze mną na koncert naszej szczecińskiej Kasi. Nosowskiej. Tym razem z biletem i pod sceną. Koncert mega pozytywny i zaskakujący. Zarówno przesłaniem, humorem, dystansem, jak i stroną muzyczną, która to po trochu o dawną Kasię z Hey’a zahacza, ale i dużo nowoczesności wprowadza. Nie sądziłam, że tak się wytańczę, że takie emocje towarzyszyć mi będą, kiedy to oprócz świetnych kawałków nowej Kasi (na żywo brzmią lepiej), w tym jednym (rewelacyjnym) zaśpiewanym z synem, poleciały aranżacje Smalltown Boy i utworu Chemical Brothers. Zaskakująco, energetycznie i poproszę więcej:)

Przetwory

Po dwóch tygodniach wyjazdów, szaleństwa nad morzem i jeziorem pozostało dużo do ogarniania. Dziś zrobiłam 5 ( słownie piąte!) pranie, w ciągu pięciu dni. Dobrze, że słońce mocno grzeje na balkonie i na drugi dzień oda razu można zdejmować suche. Siaty zakupów natargane na kilka rat, ogarnięte w mieszkaniu choć pobieżnie, a na dokładkę coś trzeba było zrobić z przyniesionymi przez sąsiadów śliwkami. Z jednej strony się ucieszyłam, bo zdrowe, a z drugiej nie za bardzo znam się na przerabianiu działkowych darów natury. Przejeść się tego nie da, zmarnować szkoda. Także cóż. Zakasałam rękawy, z części zrobiłam sok dla Małego, druga poszła na powidła. Mieszałam, studziłam, mieszałam i.. nawet się udało, aczkolwiek chyba przesadziłam z konsystencją, bo wyszło gęste i trochę zbyt suche, ale.. smaczne i zjadliwe. A to najważniejsze.

Spodobało mi się i idąc za ciosem zakupiłam gazetkę o przetworach, w sieci zresztą jest dużo przepisów i pomysłów, jak przerobić warzywa, czy owoce. Zawsze podziwiałam takie umiejętności, widzę jak wiele blogerek zbiera, pasteryzyje, gotuje, piecze, tak żeby było zdrowo i smacznie. Kto wie, może jeszcze się tego nauczę;)

Tymczasem po domowych zajęciach pora trochę odpocząć, a że pogoda dopisuje, to siup z Małym nad wodę, póki wakacje trwają. Wczorajszy dzień nad rzeką, z koleżanką i jej synem pokazał, że w okolicy miasta też może być fajnie. Weekend jeszcze kusi różnymi plenerami, jakieś iluminacje wieczorne się szykują, a i koncerty z letniego brzmienia trwają, warto korzystać. Miłego!

O niespodziance

Po pięciu dniach urzędowania w domku Brata mieliśmy zwijać się i wracać do miasta, gdyż Brat przejmował włości na weekend. Tymczasem o 6.30, w piątek rano, budzi mnie Mąż i mówi że musi gdzieś pojechać, że mam się nie martwić i że będzie niespodzianka. Pojechał. A w głowie masa myśli, począwszy od kwiatów (żadnej okazji na horyzoncie), zakupów (sklepy raczej od 9 czy 10), może jakiś koncert w okolicy czy cuś i po bilety pojechał (ale tak rano)? Tymczasem ruszył 160 km w dwie strony, wskoczył do domu na 10 minut (kwiaty podlał! kochany), złapał kołdrę, koce, materac i.. NAMIOT! Jupii:) Dzięki temu mogliśmy zostać do niedzieli i wreszcie spędzić nad jeziorem czas też z Bratem i jego rodziną. Przyjechali w piątek, Bratanek już do mnie ręce wyciąga i zaczął mówić ciocia. Z kim pójdziesz do piaskownicy? „Ciociom!”. A kto ma rzucać samolotem „Ciocia”! Jak fajnie było znowu trzymać takiego dwulatka w ramionach, pobawić się autkami i patrzeć jak Mały razem z kuzynem próbuje łapać wspólny front, pomimo dzielącej ich 5 letniej różnicy.

Dawno nie byliśmy pod namiotem, ostatnio z 9 lat temu, jedna noc na powrocie z wyprawy na Hel. Ale jakoś i spać się tam dało i trochę rzeczy pomieścić, trzymając resztę w samochodzie. Niestety w obie noce padał deszcz i po pierwszej musieliśmy przenosić cały majdan spod drzew, żeby było ciszej i mniej mokro. Na szczęście za dnia słońce wszystko osuszało i spokojnie można było potem spać, a w dwie noce i kręgosłup dał radę wytrzymać na materacu. Rodzice poratowali nas obiadem na niedzielę, bo reszta zapasów się skończyła. Mały szczęśliwy, że mógł jeszcze załapać się na dwa ogniska, plażować i trenować pływanie pod wodą, a ja że cała rodzina zebrała się w jednym miejscu.

Takie niespodzianki to ja lubię:)