Przedwiośnie

Dopiero co padało, teraz świeci słońce, ptaki ćwierkają jak szalone, widać nowe gniazda w koronach drzew. Temperatura skacze od 10 do 0 stopni. Dziś o poranku przymrozek, a niedawno spacer w parku, po deszczu..

Mały po trzech tygodniach powrócił wreszcie do przedszkola, ale radość z odzyskanej swobody może być krótka. Już dziś obudził się z katarem. Także tyle mojego, co zdążyłam poodrabiać zajęcia z angielskiego na zapas i pouczyć się na spokojnie. Wczoraj zrobiłam 3 godzinną powtórkę z czasów Future i wykonałam też test z trzech form czasowników nieregularnych, z całkiem dobrym wynikiem 89%. Ogarnęłam trochę mieszkanie, zrobiłam porządki w szufladach, spotkałam się z Edytą, na środę popielcową nasmażyłam naleśników i już asekuracyjnie zaliczyłam kolejną wizytę w aptece. Wskutek porannego wstawania przesunęła się też godzina zasypiania Małego. Udało nam się więc nadrobić oglądanie oskarowego „Parasite” – dobrego filmu, który jednak aż tak ogromnego zachwytu w nas nie wzbudził. I sympatycznej obyczajówki „City Island”, o rodzinnym braku szczerości, z aktorem który jest tu niesamowicie podobny do Kita Haringtona („Gra o tron”). Film z fajnymi zdjęciami, trochę banalny, ale dający do myślenia, że czasem ludzie najbliżsi, najmniej o sobie nawzajem wiedzą. A przecież wystarczyłoby rozmawiać, dzielić się przeżyciami, przemyśleniami, a nie tylko debatować o tym, co ugotować na obiad.

Skoro już jednak przy obiedzie jestem, to lecę smażyć mielone, do tego surówka z kiszonej kapusty albo sałaty lodowej i innych świeżych warzyw. Na szczęście, wraz z nadchodzącą wiosną, polepszył się wreszcie ich smak.

Reklama

Ferie ocalone

wesołe miasteczko na wystawie makiet

Moc sylwestrowego czaru chyba nadal działa.. ostatnie, niespodziewane wydarzenia są tego niezbitym dowodem. Po odchorowaniu swojego, drugi tydzień ferii udało się spędzić intensywnie i całkiem ciekawie, chociaż bez wyjazdów. Miała być wizyta nowej sąsiadki z dziećmi, a wyszło tak, że to ja z Małym u niej wylądowałam. Był też jej mąż, a syn Tymek lat 5,5 szybko się z moim polubił. Po krzykliwej Basi i jej dwóch, biegających nad naszymi głowami, brzdącach zapanował wreszcie spokój. Co więcej Marzena z Cyprianem okazali się świetną parą, dbającą o swoich sąsiadów – jak choćby tym, że wygłuszyli podłogę przed położeniem paneli. Za co mają ogromnego plusa. Rewizyta przewidziana może już na ten tydzień, także jest mobilizacja do posprzątania mieszkania. Zresztą czuję już wiosenny zew i odzyskany wolny czas o poranku chcę w części i na to poświęcić.

Tymczasem w środku tygodnia dostaliśmy wiadomość o sobotnim, kościelnym ślubie naszych znajomych. Ich historię miłosną opisałam w tym wpisie. I bardzo się ucieszyłam, że będziemy mogli towarzyszyć im w takim wyjątkowym dniu. Ślub cywilny brali w Stanach, tam też mieli przyjęcie weselne, a tutaj za jednym zamachem przysięgali sobie przed Bogiem i zaraz po ceremonii ochrzcili swojego – cudem ocalonego – synka. Zamiast kwiatów poprosili o przekazanie tej kwoty na leczenie chorego kuzyna Agaty. To na pewno lepsze niż wywalanie potem zwiędłych kwiatków, wypicie butelek z winem czy nawet zakup maskotek.

Tuż po ślubie lecieliśmy pędem na urodziny Moniki, też zupełnie niespodziewane, bo miało być zwykłe spotkanie naszych dzieci, na domowe zabawy. A rozkręciła się sympatyczna nasiadówka, ze smakołykami i przy moim, ostatnio ulubionym, likierze o smaku słonego karmelu. Maluchy nawet dały nam pogadać, pośmialiśmy się z podróżnych opowieści. Przegadaliśmy osiedlowe nowinki i mam nadzieję, że synowie Moniki poznają też z czasem i naszego nowego sąsiada. Fajnie by było, gdyby chłopcy się polubili i mogli nawzajem w przyszłości odwiedzać. Przynajmniej mieliby do siebie bardzo blisko, a my spokojne głowy, że są u znanych nam i lubianych ludzi.

Mieliśmy jeszcze spotkać się z Moniką i jej chłopakami na „Wystawie Makiet Kolejowych i nie tylko”, ale rozminęliśmy się w czasie i sami poszliśmy zwiedzać te małe cudeńka.. Ponoć całość rozkładana i budowana była przez dwa miesiące. Niektóre elementy wystawy były tak małe, że ledwo mieściły się w palcach. Były modele różnych samochodów – najwspanialszy Fiat 126p (w takim robiłam prawo jazdy), miniaturowe kolejki jadące po długich torach, rowery wielkości dwóch centymetrów z kierowcą kręcącym pedałami, dworce, budynki, drobne ludziki i ogólny zapał twórców, którzy mieli niezłą zabawę przy dzieleniu się swoją pasją z odwiedzającymi. A na koniec możliwość zabawy dla dzieci i przejechania się małą kolejką po prawdziwych torach. Ferie więc uratowane i my też 😉

Na chudo i po angielsku

Nie ma to, jak w Tłusty Czwartek wylądować na głodówce. O chlebie i wodzie. Tylko na śniadanie. A to z racji terminu badania, jaki mi w grudniu przydzielono. I to nic, że podbrzusze pobolewało mnie przed świętami. Wzięłam się za częstsze picie, poszła w ruch pokrzywa, fitolizyna i bóle minęły. Ale termin usg pozostał 😉 I to na wieczór. Nic to, warto zrobić i tak, skoro już jestem zapisana.

Tymczasem po powrocie od Zosi tempo działań wzmożone i trochę ograniczone, z racji ferii i naszej decyzji o zostawieniu Małego w domu. Po pierwsze po dwutygodniowej chorobie, po drugie w przedszkolu teraz garstka dzieci i brak przyjaciół. A Mały bez Stasia i Dominika nie czuje się w nowej grupie zbyt komfortowo. Niech się nacieszy swobodą i wolnością, póki może. W szkole już nie będzie tak różowo z braniem sobie wolnego, kiedy się chce. Chodzimy więc razem na zakupy, wstawiamy kolejne pranie, gotujemy obiady – a lubi to moje dziecię bardzo. Bawimy się w złoczyńców i bohaterów, oglądamy czasem bajkę, czytamy książki, chodzimy na spacery (krótkie ze względu na wichury) i na ten przykład organizujemy napady na pociąg. Nie ma lekko, czasem trzeba być złoczyńcą 😉

I wszystko byłoby fajnie, gdybym jeszcze mogła się więcej pouczyć, bo angielski wzywa i zadania domowe też by się przydało przygotować. Uczę się więc po nocach, słucham porad fantastycznego pana Sarneckiego , powtarzam czasowniki nieregularne łapiąc linię melodyjną fonetycznej wymowy. I na szczęście wpadłam już trochę w ten rytm, bo ostatni test z czasów przeszłych poszedł mi na 86%. Przede mną Present Perfect, który może i łatwo ogarnąć od strony tworzenia, natomiast trudniej z wyłapaniem kiedy go zastosować. Ale już wiem, że nie ma co się przejmować błędną konstrukcją zdania, czy użyciem nie tego czasu, co trzeba. Najważniejsze by być zrozumianym, wtedy, kiedy to potrzebne 🙂

fot. gdzieś z czeluści internetu

Let’s Dance

Nic nie zapowiadało takiego szalonego weekendu. Najpierw brak pewności czy Mały będzie na sto procent zdrowy. Potem wiadomość, że remontu łazienki u Zosi nie da się przerwać na sobotę, a co za tym idzie utrudnione byłoby poruszanie się w domu gości i fachowców. Fachowcy w osobie Damiana i jego taty, jednak zdążyli zakończyć działania w czwartek i mogliśmy wyruszyć na świętowanie urodzin mojej ulubionej teściowej. Wprawdzie bez łazienki, z myciem się w kuchni, ale za to w fajnej atmosferze i snuciu wizji nowej aranżacji przestrzeni. Aż samej mi się zamarzył remont łazienki i kuchni, której przydałyby się nowe meble. Ale nic to, remonty mogą poczekać. Ważniejsze będzie stworzenie dziecku pokoju, choć i na to poczekamy, aż Mały pójdzie do szkoły.

Na razie pospaliśmy sobie dłużej w sobotę, rano ku mej ogromnej radości trafiłam trampki na ryneczku (bez trampek nie funkcjonuję wiosną i latem). Potem całkowity relaks i nabraliśmy mocy na wieczorne wyjście. Miała być posiadówka w pubie, a znienacka wyszła impreza tańczona z Natalią i jej firmowymi koleżankami. Taka na walentynki i na dzień kobiet jednocześnie. Dostaliśmy cynk tuż po wyjściu z domu, szybka decyzja i już siedzieliśmy w kręgu sympatycznych babeczek. Roześmianych, roztańczonych i takich, które przyjęły nas jak swoich. 12 osób, w jednym lokalu z dwoma salami, w tej drugiej odbywała się akurat 18tka jakiejś dziewczyny, a my korzystaliśmy z muzyki, która u niej grała. Były lata 80’te i Kombi i trochę nowszych przebojów, ale nie muzyka była najważniejsza, tylko fajna i wyluzowana atmosfera. Pierwsze tańce z Mężem, po sylwestrze, miały być latem na weselu kuzynki, tymczasem taka niespodzianka.

Po tych szaleństwach zasnęłam o 2,30, ale o dziwo w niedzielę miałam energię i jeszcze siły na spacer z Małym. Póki nas deszcz i wiatr nie zagoniły z powrotem do domu. Mimo wszystko czuć już wiosnę, 11 stopni na plusie, na trasie widać klucze wracających ptaków. Trawa już coraz bardziej zielona, na drzewach pąki. Momentami pojawia się dużo słońca, a widok krokusów i cieszy oczy i jednak w lutym zaskakuje..

Wyznania

Może i dla niektórych to niepotrzebne święto, nie nasze, bezsensowne. Ale ja tam Walentynki uwielbiam, jak i wszystkie miłe święta, które są takim fajnym akcentem odróżniającym dzień od codzienności. Kompletnie nie przeszkadzają mi serduszka, misie i inne słodkości wyrażające uczucia. Wiadomo, że dobrze by było na co dzień okazywać sobie czułość i każdego dnia warto robić takie gesty, ale takie święto jest jeszcze milszym ich podkreśleniem. I niech sobie będzie, bo tak cudnie jest z rana dostać od dziecka walentynkowe serce i usłyszeć..

Kocham Cię Mamusiu…….

Choć i w inne dni to słyszę i nie jest wcale powiedziane, że koniecznie w Walentynki muszę, bo inaczej obraza majestatu. Zresztą z Mężem świętowanie tegoż dnia zaczęliśmy już w środę i jeszcze na najbliższe dni się przeciągnie 😉 Nie ma nic złego w uświetnianiu od czasu do czasu codzienności..

Tym bardziej, że codzienność ostatnio bardziej domowa, od dwóch tygodni z Małym prawie od rana do wieczora. Choć już niby jest zdrowy, ale coś kaszel nie chce go całkowicie opuścić. Z małymi spacerami, do apteki czy na niewielkie zakupy. Nadal z inhalacjami i próbą poukładania dnia tak, żeby ze wszystkim zdążyć przy kręcącym się i zagadującym nieustannie maluchu. Z przerwą na lekcje angielskiego i nieudolnym odrabianiem zadań domowych. Za to zacieśnianiem też znajomości z Anią, koleżanką z zajęć, która okazała się mieszkać niedaleko nas i zabiera się ostatnio autem ze mną, na powrocie do domu. A pamiętam, jak 9 lat temu, na dwutygodniowym, intensywnym kursie angielskiego, poznałam Beatę. W tej samej szkole która, z tego co widzę, ma chyba moce przyciągania fajnych ludzi 🙂 Zresztą w ogóle coś w tym chyba jest, że gdy myśli nastawione pozytywnie, to i dobre sprawy przyciągają. Także z okazji i bez okazji ładujcie podświadomość tym, co dobre, większym optymizmem, bez marudzenia i narzekania. Naprawdę mamy co doceniać, każdego dnia.. A jeśli jeszcze nie.. to w przyszłości. I tego warto się trzymać.

Zielone światło

Tunika miała swoją premierę, ale żeby nie było zbyt pięknie na ten sam pomysł wpadły trzy inne koleżanki. Plus, że każda z nas miała inny wzór 🙂 Co się z tej tunikowej kumulacji naśmiałam, to moje, ale przecież śmiech to zdrowie..

Natomiast w temacie zdrowia, Mały jeszcze pokasływał i co jakiś czas przybiegał wysmarkać nosa. Ale jak się okazało, nie był w tym odosobniony bo i inne dzieci kończyły walkę z wirusem. A było tych dzieci, na urodzinach Franka, z dobre dziesięć sztuk. Trudno się w tym tłumie liczyło, bo i dorosłych ze 14 przez pokój się przewinęło. Rotacja trwała z racji dwupoziomowego mieszkania i dziecięcego pokoju na piętrze. Na szczęście nikt ze schodów nie spadł, impreza była mega udana, a pomysły pani domu przednie. Tort w klimatach prehistorycznych, z zielonymi dinozaurami i imitacją czekoladowej ziemi. Wielki stół ze wszelkimi dobrami do prac kreatywnych. Powstawały pająki z drucików, różne ludziki z pomponów i lodowych patyków. Było malowanie twarzy dorosłym. Składaliśmy też dinozaury z papieru. Przez klej zlazł mi lakier z paznokcia, ale i tak by nie przetrwał, bo na koniec wszyscy zostali zatrudnieni do robienia własnej małej pizzy. Dzieci kroiły, układały składniki na cieście i mieliśmy smaczną kolację. Zabawa niezapomniana i cieszę się, iż mimo efektów ubocznych nie zrezygnowaliśmy z zaproszenia.

Tym bardziej, że pani doktor Małego osłuchała, stwierdziła, że płuca ma czyste i już nie zaraża. Zgodnie z jej zaleceniami moi panowie zaliczyli potem, niedzielnie, plac zabaw. Żebym miała czas na odrobienie angielskiego. A po obiedzie wybraliśmy się jeszcze, na spacer do lasu. Ale wichura, wyginające się i trzeszczące drzewa nas z tego lasu wygoniły. Dzisiaj ciąg dalszy tajfunów, a i do końca tygodnia nic lepszego się nie zapowiada. Pozostaje przetrwać.. i byle do wiosny..

Odskocznia

Kurowania ciąg dalszy, choć na szczęście można już na trochę wychylić nosa z domu. Z Małym, na niedługi spacer i samemu, dla złapania oddechu od kaszlu, wycierania nosa i brania udziału w kolejnych architektonicznych zmaganiach w tworzeniu kwatery dla super zingsów..

Na kolejnych zajęciach z angielskiego nie było już tak różowo. Ale nie z powodu grupy, która niezmiennie sympatyczna, tylko z racji większego główkowania przy zadaniach pisanych i trenowaniu czasów w zdaniach. O ile kiedyś takie tematy wchodziły mi do głowy szybko, to teraz, po latach bez wysilania szarych komórek, idzie oporniej. Zauważyłam, że trudniej mi się skoncentrować na zadaniu. Trudniej pojąć niektóre zagadnienia, czy wykorzystać dawną wiedzę. O ile swobodne mówienie idzie sprawnie, o tyle w pisaniu i przekształcaniu zdań na papierze naprawdę muszę się nieźle nagłówkować. Na szczęście sprawia mi to frajdę, już mnie korci by poczytać książkę, którą dostałyśmy na kursie i odrobić zadanie domowe. Potrzebna do tego jednak chwila spokoju, skupienia i ciszy w domu, której przy dziecku raczej się nie uświadczy. Ewentualnie, gdy śpi, ale wtedy już tak późno, że całkowicie nie ma głowy do nauki.

Dlatego miło było wyrwać się z domu na dzisiejszy szoping z Blubrą, pobuszować po wieszakach, pogadać i pośmiać się. A na dokładkę zachwycić przepiękną tuniką w kwiaty, która być może będzie miała swoją premierę na imprezie u Katariny. Akurat zadawałam sobie, odwieczne kobiece pytanie pod hasłem – w co się ubrać? No to już wiem w co. Teraz tylko od samopoczucia syna zależy, czy dotrzemy. Wprawdzie, po dzisiejszej wizycie kontrolnej u pediatry, mamy już zielone światło. Ale ja tam wolę poczekać na godzinę zero, zanim pewnie stwierdzę, że faktycznie idziemy 😉

English please

Pierwsze zajęcia za mną i jeszcze się nimi zachwycam 🙂 Dziewczyny z grupy, do której się przyłączyłam, przyjęły mnie z otwartymi ramionami. Poznałam je już na korytarzu w trakcie czekania na lekcję. Pani Grażynka, podróżniczka i 4 młode kobietki. A prowadząca to wulkan energii i dobrego humoru, czyli ktoś kto idealnie mi pasuje w roli prowadzącej. Rozładowuje napięcia spowodowane brakiem słów w mózgowych zwojach, zachęca do mówienia i kreatywnych odpowiedzi. Podsuwa fajne ćwiczenia w parach i sprawia, że człek się czuje jakby sto lat znał i ją i całą grupę. Także koty za płoty, jestem już swoja i jak się okazuje, w pamięci tkwi wiele zdań i słów, które nareszcie mogą wypłynąć na światło dzienne. Odblokowałam się w mig i stwierdzam, że ten kurs to była dobra decyzja. Jutro kolejne zajęcia i już się nie mogę doczekać.

Radość psuje jedynie dalszy ciąg chorowania Małego.. Ale grunt, że już bez gorączki i z mniejszym kaszlem. Pozostał tylko duży katar, taki z tych zatokowych, co aż w nosie gulgocze. Czasem aż brakuje mi aspiratora, którego używaliśmy gdy synek był jeszcze niemowlęciem i sam nie umiał smarkać w chusteczkę. Teraz by się przydał, żeby szybciej ten nos biedny oczyścić.. Miałam nadzieję, że do piątku Mały się wykuruje, bo będzie rozdawanie nagród za konkurs na maskę karnawałową, ale się na to nie zanosi. Byłam na półrocznym zebraniu w przedszkolu i już panie poinformowałam, że do końca tygodnia mają jednego kawalera mniej. Od następnego z kolei zaczynają się ferie i też dylemat, czy wracać do mieszanych grup i zmniejszonej obsady. Z tego co wiem to i Stasia nie będzie i część innych dzieci wyjeżdża. Jeszcze temat przemyślimy, teraz najważniejszy powrót do zdrowia..

Albowiem z racji okrojonego czasu wolnego i braku swobody, wszytko leży odłogiem. Próbuję jakoś łączyć gotowanie, z zabawami, wspólne mycie naczyń, po którym trzeba też myć podłogę, zbierające się pranie z dostarczaniem leków na czas. I zakupy, które wreszcie po tygodniu udało mi się zrobić w ilości hurtowej. Do rodziców w tym tygodniu nie pojedziemy, na szczęście prócz angielskiego, dla relaksu i odskoczni szykuje się jeszcze szoping z Bluberką i mam nadzieję, że weekendowe urodziny Franka nam nie przepadną..

Domowo

Nice weekend to to nie był.. Wprawdzie w sobotę jeszcze udało się wyjść na trochę z domu, ale wieczorna gorączka u Małego położyła kres wszelkim planom. Kaszel i katar złapany od Stasia albo od Majki, którzy już na występach byli chorzy. Do tego kłopoty z brzuchem. I cóż. Pozostaje cieszyć się, że była długa przerwa od ostatniego przeziębienia. Taka, że aż człowiek zdążył się do dobrego przyzwyczaić..

Tymczasem plany plenerowe trzeba było zastąpić domowymi. Poszły w ruch gry planszowe, wyścigi samochodu z pociągiem po torach, malowanie farbami i zabawy z Zingsami, które teraz na topie. W sobotę wyskoczyłam na małe zakupy do marketu, nacieszyłam oko w kosmetycznym, zrobiłam nalot na aptekę i odwiedziłam Pepco. Wróciłam z lekami, z drobiazgami dla dzieci Katariny (mam nadzieję, że do urodzin Mały wydobrzeje) i z małym gadżetem dla siebie.. dla relaksu, masażu i wygładzenia buźki..

Mężu skorzystał sam z niedzielnego spaceru, ja w tym czasie zabawiałam chorowitka, w trakcie nieprzespanej nocy poczytałam książkę (świąteczno-zimową, na przekór wiośnie za oknem), rozebraliśmy choinkę (zgodnie z wiosną za oknem) i po weekendzie. Przede mną domowe stawanie na głowie, by przetrwać kolejny dzień z atrakcjami dla brzdąca. I odliczanie do angielskiego, na który jakoś tak się cieszę. Zawsze mnie do języków obcych ciągnęło i chętnie jeszcze bym francuskiego, włoskiego i hiszpańskiego popróbowała. No ale na dzień dzisiejszy angielski jest priorytetem. Niech mi jakoś te początkowe zajęcia pójdą, a będzie dobrze.