Przetwórstwo

Nie miała baba kłopotu, to „se” ponad dziesięć kilo jabłek przygarnęła. Od koleżanki z działki. Koleżanka szczęśliwa, że się nie zmarnują, a ja, z racji małej wprawy w przetwarzaniu, za głowę się złapałam. Co też z tym fantem zrobić. Papierówki spadowe, z lekka poobijane, trzeba było szybko działać. Za nóż, ciach ciach (z pomocą Małego) obkrojone, wydrążone i heja. Część do garnka na kompot, obgotowane na mus jabłkowy, część po chwilowej konsternacji – czy można? – poszła do zamrożenia. W planach był jeszcze sok, ale mocy zabrakło i już sokowirówki nie miałam sił odpalać. Bałagan i tak był na pół kuchni;)

Idąc za ciosem, gdyż robot kuchenny poszedł w ruch, wypróbowałam kolejną tarczę do ścierania. Tym razem na tapecie cukinia i powstały pyszne placki! Nawet moim chłopakom zasmakowały i zyskały aprobatę na przyszłość.

Dowiedziałam się, że jeszcze można zrobić placki z marchewki i kto wie, może mnie kiedyś na takie natchnie. Na razie, oprócz jabłek, pomroziłam borówki i tylko żałuję, że na truskawki się nie załapałam. Może w kolejnym sezonie wreszcie się uda jakiś dżem czy konfiturę wyprodukować. Tę ze śliwek pamiętam do dziś, warta była każdego mieszania i stania przy garnku.

Reklama

Wychodne

Nie mogę uwierzyć, dopiero co była niedziela, a już zaraz piątek. Jak to? Nie zdążyłam ze wszystkimi planami na ten tydzień! Normalnie gonię czas i chyba muszę nastawić budzik na wcześniejszą godzinę. Przed chwilą wesołe miasteczko z Małym, a już kolejne pomysły na nowy weekend. Na wesołym tradycyjnie MK wybrał autodrom, skakanie z linami na trampolinie i salę z przeszkodami, którą po raz pierwszy pokonał bez asysty. Za to odeszła mu chęć na karuzele i jeśli przejął błędnik po mamusi, wcale się nie dziwię. Od samego patrzenia mam zawroty głowy.

Po poniedziałkowym plażowaniu (od rana do wieczora) w towarzystwie koleżanki z dzieckiem i z moim Małym szczęściem stwierdziłam, że na wtorkowe świętowanie imienin Ani idę bez dziecięcia;) Trzeba czasem odpocząć od nieustannego trajkotania, stu pytań do i od domowych zajęć też. Także mamuśka miała wychodne. Na pięć godzin wskoczyłam w towarzystwo szkolnych mam, które spotkały się u Ani na działce. Wieczór okazał się sympatyczny, z dużą dawką śmiesznych opowieści, a że mieszkamy wszystkie na tym samym osiedlu nie musiałam wracać sama. Duży plus i zaproszenie na kolejną imprezę, wraz z rozpoczęciem roku szkolnego.

Wczorajszy dzień znów intensywny i na dokładkę wychodzony po zakupach jedzeniowych i po wielkiej Ikei, gdzie wreszcie trafiłam brakujące talerze. Ile tam się robi kilometrów to głowa mała, kroki w tym przybytku nabija się w ilości hurtowej. Tym chętniej jedzie się potem do rodziców, gdzie można klapnąć w spokoju, dostać obiad i popatrzeć, jak bawią się z Małym w… sklep. A na deser dostać coś słodkiego, w ramach świętowania ich rocznicy ślubu. Nic tylko życzyć im jak najwięcej takich słodkich chwil, w zdrowiu i w szczęściu, a nam byśmy mogli być z nimi jak najczęściej..

I dzienne życie

W niedzielę też było całkiem ciekawie i to w dużym natężeniu wyjść. Najpierw na spacer z rodzicami – tym razem w dawno nie odwiedzane miejsce – do Różanki. A w ogrodzie różnym wiadomo, główną atrakcją różne odmiany tych pięknych kwiatów..

Na dokładkę trafiliśmy w godzinę koncertową i w tych okolicznościach przyrody rozbrzmiała jeszcze muzyka klasyczna, co ciekawie się komponowało.

Zajrzeliśmy też do biblioteczek wymiany książkowej, gdzie Mama trafiła tytuł dla siebie, a i ja gdyby nie czytnik, złapałabym kilka książek. Świetna sprawa, że są takie miejsca..

Po spacerze na obiad, przebrać się stosownie do upałów i już lecieliśmy na Jarmark Jakubowy. Rozejrzeć się po stoiskach z produktami naturalnymi, kosmetykami, trunkami, jedzeniem z różnych stron świata i ozdobami.

A że blisko było już do wesołego miasteczka i obiecane sobotnią nocą zabawy wzywały za dnia, pojechaliśmy i tam. Ale o tym w następnym odcinku, gdyż noc wzywa, pora poczytać i spać..

Nocne życie

Wstęp do weekendu rozkręcił się niespodziewanie, po placu zabaw, u nas w domu. Dziewczyny, wraz z dziećmi, przybyły oglądać kuchnię i bardzo mnie cieszył ich zachwyt. Na szczęście było czym poczęstować – przy dziecku zawsze coś do pochrupania jest w szafce. A i w czereśnie akurat się zaopatrzyłam i zaraz też jakiś babski likierek, czy kapka nalewki ku zdrowotności się znalazły. Zrobiło się gwarno i sympatycznie, a dla mnie radość, że po miesiącach remontu znowu w domu goście.

W kolejny dzień za to gościliśmy się i my. Najpierw fantastyczne urodziny koleżanki Małego, w sali zabaw, w której jeszcze nas nie było. Ogromny małpi gaj do wspinaczki, piniata, tort i osobna restauracja dla rodziców. Czego chcieć więcej..

Tymczasem było i więcej, bo po sali zabaw dostaliśmy zaproszenie na działkę do Jubilatki. A tam kiełbaski z grilla i ogórki małosolne w pakiecie. Ciąg dalszy pogaduch i dzieci wybawione na trampolinie. Mężuś przyjechał po nas przed 22gą i postanowił zaprezentować nam Bulwary nocą..

I tu dotarło do mnie, jak wielu ludzi imprezuje, gdy my już jako te stateczne mamy i taty ogarniamy dziecię do snu i sami padamy jak kawki. Nie, żeby było mi z tym źle, bo kocham to nasze rodzinne życie. Ale jednak raz na jakiś czas tęskni się za dawnym, swobodnym wyjściem. Za tańcami w klubie, wieczornym spacerem, wśród kolorowych świateł i takim poczuciem lata w innym wymiarze. Dobrze, że można już naszego nocnego marka zabrać ze sobą (choć i dużo młodsze dzieci, nawet w wózkach było widać), posłuchać latem muzyki w plenerze i uśmiechnąć się na widok szaleństwa w nocnym, wesołym miasteczku.

Schłodzenie

Ku przetrwaniu upałów nawadniamy się intensywnie, woda oczywiście w ilościach hurtowych i ostatnio często przegotowana, żeby plastikowych butli za dużo nie kupować. Z takiej oto wody, zabarwionej lekko sokiem z Herbapolu Mały popija wakacyjne mieszanki. Dla mnie czasami zero procentowe piwka smakowe, choć piwem tego raczej nazwać nie można. Częściej też sięgam po elektrolity, bo z tym piciem nadal u mnie za mało. A Mężu o dziwo przestawił się z wody gazowanej, na źródlaną, niegazowaną. Nareszcie:)

Schładzamy się też lodami, po części własnego wyrobu, ale też i wodnymi, które najlżejsze i chyba najmniej kaloryczne. Ale jednak za amerykańskimi znad morza tęsknię i na te jeszcze tego lata mam nadzieję się załapać. Wprawdzie pogoda trochę odpuściła, ale takie 26, po 36 stopniach ma swój urok i póki słońce świeci mogłoby tak być przez całe wakacje. Wtedy i spotkanie z dziewczynami, na placu zabaw przyjemniejsze i można sobie usiąść w cieniu na pogaduchy. Co też dzisiaj czynimy, robiąc wstęp do kolejnego wakacyjnego weekendu:) Miłego więc!

Czarodziejsko

Wiadomo jak wygląda powrót z biwaku, gdzie większość ciepłych ubrań pachnie dymem z ogniska. I po weekendzie ze zwierzaczkami i w ogrodzie, gdzie sierść i ziemia przeplatają się ze sobą na ciuchach. Także tryb szopa pracza odpalony, ale i przy okazji na porządki generalne w domu i na balkonie mnie wzięło, na zakupy i gotowanie też. Także w pół dnia po relaksie śladu nie było. Na szczęście wieczorne spotkanie ze znajomymi, z okazji urodzin ich syna, przyniosło trochę oddechu i uspokoiło tempo.

A spotkanie owo okazało się w klimatach, ostatnio przez nas ulubionego, Harry’ego Pottera. Także i smacznie było i ciekawie w kwestii wystroju lokalu.

Nazwy potraw takie, że zwykłe naleśniki nabierają czarodziejskiego wymiaru. Do tego można sobie kupić np. figurkę Mandragory, zaczarowane cukierki, czy inne ciekawe gadżety nawiązujące do filmu. Szkoda tylko, że ceny tak wysokie..

Na pocieszenie pogoda też ostatnio jak zaczarowana i takim upałem sypnęła (36’C), że od dwóch dni na okrągło plażujemy, kąpiemy się i nawet dziś Mężuś ku schłodzeniu się, po pracy do nas dołączył..

Letnie koncerty

Owszem, Mężu po nas przyjechał, ale to nie oznacza, że trafiliśmy do domu;) Prosto znad jeziora ruszyliśmy do Zosi, stęsknionej za rodzinką i za naszym wspólnym czasem. Choć w sumie dla nas ten czas spokojniejszy i całkowicie relaksacyjny. Dla niej bardziej pracowity kuchennie, a nie przepada zbytnio za gotowaniem. Ale myślę, że w te dwa dni pichci dla nas z sercem, bo wychodzą jej same smakołyki. Tym bardziej, że fasolka już własna z ogródka i ogórki – w smaku nieziemskie!

Sobota rozpoczęła się deszczowo – co akurat ogórkom służy, nam mniej. Postanowiliśmy więc uciec do kina, a że w okolicy nic innego nie grano, prócz Thora i bajki – wybraliśmy Thora Miłość i Grom – co po części było błędem;) Pół filmu z humorem dla nastolatków, drugie pół mroczne, ale jednak głupawka z pierwszej części udzieliła się nam po całości. Na to dzieło należy iść w roześmianym towarzystwie i bez górnolotnych oczekiwań, albo nie iść wcale.

Na powrocie okazało się, że w okolicy grają koncert, co w letnim czasie zdarza się często i nawet za darmo. Nam trafiła się gratka z dawnych lat – Róże Europy i choć dla mnie to zespół jednej piosenki, niektórzy kiedyś bardzo go lubili. Fajnie było usłyszeć „Jedwab” life i w oryginale, tym bardziej, że dopiero co śpiewaliśmy ten utwór przy ognisku, w gitarowym wydaniu..

Po Różach pojechaliśmy po Małego i załapaliśmy się z nim na wieczorne tańce, także dzień zakończył się sympatyczną niespodzianką. W następnym miesiącu czeka nas jeszcze koncert Dawida Podsiadło i Ralpha Kamińskiego, bilety kupione, oczekiwanie mega radosne i niecierpliwe. A co tam u Was grają w ten letni czas?

Biwak

Od wtorku dalej z Małym biwakuję i gdyby jeszcze Mężu mógł być z nami, byłoby idealnie. Pogoda dopisywała, mieliśmy kolejne trzy dni plażowania, pływania i zabaw w bajecznie czystej wodzie..

Dwie noce w domku i wygodach, następna pod namiotem. Ale za to po świetnym ognisku z zaprzyjaźnioną poznańską ekipą. Gitara już na kompletnym luzie, gdy się okazało, że i koleżanka na etapie podstawowym. Obie sobie pograłyśmy, wymieniłyśmy się śpiewnikami, ku upolowaniu nowych piosenek. A w ramach kolacji pieczone kiełbaski, bułki i na „deser” ziemniaki z ogniskowego żaru. Nie jadłam takich od lat..

Dziś Mąż po nas przyjeżdża, stęskniony już i ponoć z kolejnym wypiekiem – teraz sobie przypomniałam, że kiedyś miał chęć zostać piekarzem. Kto wie, może jeszcze spełni młodzieńczą pasję.. Biwak się kończy, ale jest szansa, że tego lata jeszcze tu wrócimy. Mały bowiem zachwycony, łowi rybki z dziadkiem, założył pierwszego robaka na haczyk, nauczył się robić świecę w wodzie. Nurkuje, próbuje pływać, bawi się z kuzynem, na gitarze umie złapać chwyt a-mol i od rana do nocy jest na dworze. Same plusy, więc kiedy tylko nadarzy się okazja, wracamy. A na razie miłego weekendu..

Uczta

Nie spodziewałam się. Naprawdę szłam na „Ennio” z myślą, że o rany taki długi film i to biograficzny, czy to był dobry pomysł, żeby do kina? Wprawdzie o wspaniałym i znanym człowieku i stąd zainteresowanie, ale jak ja przetrwam 2.5 godziny? Nie mówiąc o tym, że bilet prawie 30 zł, ale jednak chętnie z Blubrą się spotkam i do kina to ja jak najbardziej.

I cóż? A tuż, że opowieść, muzyka i emocje warte były i stówy za bilet, a czas umknął jak szalony i było mi mało. Mało tej niesamowitej uczty dla duszy i dla uszu, które to poznawały muzykę Morricone na westernach, włączanych namiętnie przez tatę. Na filmach z lat 70tych, 80tych, na „Misji”, którą tak mocno przeżyłam. Muzykę, która była rozpoznawalna, która zapadała w serce i bez której filmy i sceny z nich nie miałyby tej głębi, tworzonej przez sławnego kompozytora głową i sercem.

Talent ogromny, wiele lat niedoceniany i uważający, że nie zasługuje na wyróżnienie. Skromny człowiek, zaczynający od niechętnej gry na trąbce, który ucząc się i rozwijając umiejętności stał się wirtuozem. Choć nie tylko szkoła miała tu znaczenie, ale i dar od Boga, dzięki któremu potrafił muzyką opisać emocje, uczucia, a nawet przyrodę, czy charakter postaci.

Te wszystkie emocje towarzyszyły mi podczas seansu (a i nadal we mnie drgają), w połączeniu ze wspomnieniami, ze wzruszeniem, gdy Ennio wreszcie został doceniony i z niesamowitą energią, jaką od zawsze wyzwalała i wyzwala we mnie muzyka..

Weekend intensywny

Przez tę pogodę i plany się pozmieniały i pranie dłużej schnie. Niebo całe w chmurach, ale na szczęście i słońce przez nie drogę znajduje. Także jest nadzieja, że za dzień, czy dwa nadejdzie upragnione ocieplenie.

I w sumie nie ma tego złego, bo dzięki chmurom przełożono działkowe urodziny koleżanki Małego i część dzieci załapała się na trampolinowe szaleństwo. My też. A po trampolinach na lody i wesołą ferajną na ucieczkę przed ulewą. Dzieci naprawdę potrafią cieszyć się ze wszystkiego. A nam udziela się ich radość.

Po powrocie, szybki obiad i pędem na kolejne spotkanie, tym razem na hulajnogi. Kiedy już dziecięcia odmówiły jazdy, padłyśmy z koleżanką przy placu zabaw, by chwilę odsapnąć. Po powrocie do domu jeszcze nasza gra strategiczna, a że Mężuś poszedł na spotkanie z kumplami z pracy, to z Małym dłużej sobie posiedziałam, poczytaliśmy książki i pogadałam z nim o potrzebie czasu dla siebie.. Nie mam go bowiem ostatnio w ogóle, od rana jestem zajęta domem, dzieckiem, spotkaniami i wyszukiwaniem mu atrakcji. I absolutnie nie narzekam, bo kocham to nasze wspólne istnienie, ale jednak trochę tego oddechu dla siebie (dla nas we dwoje też) brakuje.

W niedzielę tyle, co zdążyliśmy się wyspać i jechaliśmy już na spacer z rodzinką. Potem obiad na mieście, a po nim do kina na Minionki, by Mały miał radość i by ukryć się przed chłodnym wiatrem. Bajka świetna, dużo śmiechu, jeszcze wieczorna planszówka i cały weekend zleciał w mig. Nowy tydzień zapowiada się równie ciekawie, tylko tym razem słońce i ładna pogoda potrzebne i mile widziane:)