Oprócz moich imienin świętowaliśmy też Dzień Pluszowego Misia, choć tracący w przedszkolu na swej mocy, bo w dobie epiedemi nie można było przynosić pluszaków. Zabawa jednak się odbyła, misie były papierowe, a i dzieci za misie robiły biegając z uszami doczepionymi na opaskach. Wzięliśmy też udział w corocznym konkursie, w tamtym roku miś wylepiany był watą i malowany farbami. Niektóre dzieci przyklejały kaszę gryczaną, albo kulki kolorowej bibuły, Mały tym razem dostał do pracy styropian i taki oto cudaczek powstał.

Rodzinny spacer przełożyliśmy z niedzieli na sobotę, z racji zmieniającej się aury. I dobrze się stało, bo w niedzielę kropiło pół dnia. Sobota była całkiem przyjemna, maluchy mogły pośmigać na rowerze i hulajnodze. A my przez dwie godziny nagadać się, dotlenić i spędzić czas z rodzicami, bratem i jego rodziną. Fajny to był czas i takiego mi brakuje, z naszymi domowymi nasiadówkami, z przytuleniem na powitanie i bez masek. Ale cóż, trzeba się dostosować i chronić najbliższych. Nawet w lesie..

Dla wyładowania nagromadzonych emocji wzięłam się za dwa prania i sprzątanie kuchennych szuflad. Ileż tam skarbów człek trzyma, to głowa mała. Pozbyłam się części „przydasiów”, poukładałam wszystko na nowo i aż jestem pod wrażeniem, ile miejsca zyskałam. Będzie łatwiej znaleźć coś, co przy gotowaniu niezbędne. A po porządkach relaks, wieczór na grach w Rummikuba, Chińczyka, memo i Ubongo. Dla uśmiechu niezawodna „Bridget Jones”, a dla smaku naleśniki z powidłami. Na niedzielę zaplanowany był spacer już tylko w naszym gronie i cud, że udało się wśród deszczowych kropel cokolwiek dojrzeć. Ale o tym w następnym odcinku.