Dlaczego

tłumy

 

 

 

 

W poprzedni weekend ominęła nas impreza z fajerwerkami, wybraliśmy jezioro zamiast zatłoczonego miasta.. ale nic dziwnego, kiedy człek chce złapać jeszcze trochę słońca. Tym bardziej, że od środy codzienne mżawki. Wprawdzie na raty i z przerwami na duszne, wysokie temperatury, ale jednak czuć, że to już końcówka lata. W ten weekend chciałam jeszcze nad wodę podjechać, ale Mężu musiał dziś pracować. Spotkałam się więc z koleżanką Izą, z którą dawno się nie widziałyśmy.. Dużo zmieniło się w jej życiu, jest po rozwodzie, z dzieckiem i po nowym nieudanym związku. Szkoda, że ten los czasem tak źle się toczy. Mam nadzieję, że jeszcze odnajdzie radość i szczęście w życiu.. i dobrego partnera, na którego można liczyć i obdarzyć go zaufaniem. Bo o to wcale w dzisiejszych czasach niełatwo..

 

 

Odebraliśmy już auto, ze słowami, że dajemy mu jeszcze jedną szansę. Po kolejnej większej awarii, naprawa i sprzedaż, bo nie ma sensu pakować więcej, niż wynosi jego obecna wartość. Podjechałam też do rodziców mieszkanka, podlać kwiaty i wyjąć pocztę. Akurat w tym czasie zadzwoniła zaprzyjaźniona pani dyrektor z przedszkola i oznajmiła, że mamy miejsce u niej. Wprawdzie z dojazdami, ale tuż obok bloku rodziców, którzy w razie czego mogą wnuczka szybko odebrać. Jeszcze w poniedziałek będzie ostatni telefon na nasze rezerwowe miejsce w przedszkolu blisko nas, gdzie oczywiście bardziej chcielibyśmy się dostać. Ale już można odetchnąć, że dziecię od 1 września na pewno dołączy w poczet przedszkolaków! 

 

A dziecię weszło właśnie w etap „dlaczego”, przeplatany „po co” i „czemu”.. Na ten przykład taka scenka rodzajowa. Wracam z nim po spacerze, przechodzi pani z naszego piętra

 

Mały: Mama, a kto to?

Ja: Pani sąsiadka

Mały: Dlaczego? 


I bądź tu mądry i pisz wiersze. Żeby jeszcze zdolności jak u Ani były, to by się coś stworzyło. A tak pozostaje jedynie kombinować, by wybrnąć w odpowiedzi 😉

Reklama

Niewiarygodne

Takich atrakcji jeszcze u nas nie było.. i oby nigdy więcej! I to nieprawda, że w sytuacji zagrożenia, całe życie przelatuje przed oczami.. Nic nie przelatuje 😉 Oprócz sufitu. Który to raczył zarwać się nad naszymi głowami! 


Czwartek wieczór. Mały zasnął, my zasiedliśmy sobie legalnie do „Zjawy”. Na kanapie, przed małym ekranem. W domu przytulnie, za oknem wichury, ulewy, grzmoty i nastrój idealny pod ten straszliwy film. O godzinie 23 usłyszeliśmy stuk. Taki dziwny, jakby ktoś w sufit puknął. Myślimy- może sąsiedzi -po ostatniej inspekcji ściany, dają wyraz niezadowoleniu po kontroli ich tarasu. Mężu wyjrzał na balkon, czy może coś z wiatrem doleciało, ale nie. Znowu stuknięcie, zadarliśmy głowy do góry i trach! Pękła pierwsza krecha na suficie. Dobrze, że była ta ostrzegawcza, bo inaczej wielki kawał ciężkiego tynku znalazłby się centralnie na naszych głowach. Całość trwała sekundę od pęknięcia. Zerwaliśmy się z kanapy w kierunku korytarza. Mężu (przezornie porwawszy laptopa) romantycznie chwycił mnie w ramiona, a ze strachu to cała blada byłam. Rąbnęło porządnie! Na kanapę, ławę i panele. Pozostałość wisiała na lampie.


A dziecię nasze spało sobie spokojnie.

 

Strach wejść, żeby reszta sufitu nie spadła. Ale myśl, że prąd jest podłączony, że lampę może urwać, że jak taras się zarwie, to woda wleci, zwarcie i jeszcze pożar wybuchnie. Heroicznie, z sercem w gardle, wskakiwaliśmy na raty, zabierając i odłączając co się da. Resztkami przytomności umysłu odnalazłam numer do pogotowia spółdzielczego. Po 15 minutach szoku i stania w korytarzu z oczami utkwionymi w bezmiar katastrofy, przyjechał facet. Zarządził podstawienie stołu i wraz z Mężem odrąbali resztę tynku.

 

Huk konkretny, sceny dantejskie, a Mały śpi.

 

I całe szczęście, że on spał. Że my nie spaliśmy na kanapie. Że stało się to w nocy. Nie w dzień, kiedy na owej kanapie dziecię się bawi, skacze albo coś zajada, oglądając bajkę. Nawet nie chcę myśleć, jaka by była tragedia. Można rzec, szczęście w nieszczęściu. A i plusy się znalazły. Rozpocznie się odkładany remont. Spółdzielnia zrobi sufit podwieszany i naprawi ścianę. Ruszą wreszcie prace przy ścianie na zewnątrz. Naprawią źle zrobiony odpływ na tarasie u góry. Wszystko zrobią, jedynie czekać trzeba. Ile? Nie wiadomo. Ale znając życie, nieprędko się za to wezmą. Mężuś spędził pięć godzin na odkuwaniu reszty tynku i wyeksmitował ponad 20 worków gruzu. Ja ewakuowałam się z Małym do Mamy. Podłóg domyć nie można, wszędzie pył, gruz i ogólne zgrzytanie zębami. Jedynie Synek zadowolony, bo zabawa w podrzucanie gruzu, przednia. I można w butach po domu chodzić i goście z administracji nas odwiedzają. I Tata młotkiem stuka i przecież fajnie jest 😉 

 

 

 

sufitowa katastrofa

Pusto

Rozkręcił się ten tydzień dość nerwowo.. Byłyśmy z Moniką obejrzeć szkolne zaplecze dla przedszkolaków i obie, zgodnie, stwierdziłyśmy, że to jakaś porażka. Przynajmniej w tej szkole, bo może w innych jest lepiej. Jest wspólne wejście ze starszymi, krzyk na korytarzu tabunu dzieci i hałas niesamowity. Niby w salkach małe stoły i krzesła, osobna szatnia, ale jadalnia wspólna, a plac zabaw w postaci dwóch huśtawek i piaskownicy umieszczony w betonowej dziupli na tyłach szkoły. Całość wyglądała dość smętnie i to naprawdę ostateczność by oddać tam naszych synów.

Jednak co przedszkole, to przedszkole. Miałyśmy przykład w prywatnym, gdzie są przytulne kolorowe sale, masa zabawek, piękny plac zabaw podzielony dla dzieci w zależności od wieku. Wszystko dostosowane do szkrabów i przede wszystkim dookoła tylko i wyłącznie takie maluszki. Tylko ta cena zawrotna, choć i tu mimo kwoty miejsc brak.. Zajrzałam jeszcze raz do znajomej dyrektorki i powiedziała, że nas nie zostawi z niczym. Walczymy dalej o miejsce blisko nas, a w razie czego może będzie jeszcze szansa u niej, z 15 minutowym dojazdem. Dobre by było i to, ale dowiemy się o tym dopiero na początku września..


 

Na razie jednak temat przedszkola zszedł na drugi plan. Teraz najważniejsze jest zdrowie Synka, a przyszedł wreszcie czas na zrobienie mu małego zabiegu chirurgicznego. W szczegóły nie chcę się wdawać, nic poważnego się nie dzieje, ale kosmetyczny temat trzeba zrobić i nie ma zmiłuj. Jesteśmy już po badaniach, wynikach i przygotowaniu. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że dziecko trzeba zostawić na oddziale na 24 godziny. I to będzie coś zupełnie innego niż oddanie go na trzy godzinki do dziadków, czy zasypianie wieczorem przy boku Zosi. Niby mają być podane leki, jak to określił anestezjolog „ułatwiające współpracę z dzieckiem”, niby później będzie znieczulenie i zapewniają nas że synek prześpi cały czas po zabiegu. Ale weź tu się nie stresuj rodzicu. Nie myśl, jak to wszystko Synek przetrwa, nie martw się czy nie będzie mu zimno, czy nie będzie głodny. Weź jedź do pustego domu, pochowaj ubranka z torby, bo „przecież wystarczy mu tylko piżamka”. Patrz na pokój pełen zabawek i połóż się wieczorem spać bez śpiewania kołysanki, całowania i przytulania swojego największego Skarbu na świecie.. Choć to się jeszcze przetrwa, bo jest świadomość, że jutro z samego rana po niego lecimy. Najgorzej jednak, że teraz nie można być tam przy nim. Trzymać go za rękę, koić słowem i mówić, że jesteśmy blisko i że wszystko będzie dobrze. Mogliśmy tylko zapewnić, że po niego przyjedziemy, a po powrocie będziemy się przytulać bez ustanku. Tymczasem do tego powrotu trzeba zapełnić czas, każdą godzinę i minutę. I choć często narzekamy na brak tego czasu i choć możemy teraz zająć się domem, sprzątaniem, czytaniem, czy połazić po sklepach nie sprintem, a dla przyjemności. To w takiej sytuacji przyjemności w tym żadnej nie ma. Zdecydowanie lepiej nie mieć czasu, ale mieć swoje najukochańsze dziecko blisko siebie..

To będzie naprawdę długi, pusty dzień i jeszcze dłuższa noc..

Potwornanoc

Wiosna wiosną, słońce za oknem może świecić od samego rana, ale jeśli dziecię słabe, jeść nie chce i źle się czuje.. to wiadomo, że nic nie cieszy. Tradycyjnie cała akcja rozkręca się w piątek wieczór. Kiedy to plany weekendowe w rozkwicie, urodziny Hani tuż tuż. Telefony by krzesła donieść, bo jej się ilość gości podwoiła, wizja słonecznych spacerów, że nie wspomnę o chęci odespania tygodnia.. Przychodnie oczywiście już nieczynne, tylko jakieś dyżury nocne i świąteczne. Tymczasem dziecię jak nie zacznie wymiatać, zdobić dywan i okoliczne części podłogi, łącznie z ubraniami. Potem to już tylko pranie za praniem, zmienianie ubrań, miska pod ręką non stop, chusteczki i podkłady na pościeli. Dobrze, że jeszcze kilka zostało z niemowlęcego czasu. Gorzej, że nie spałam całą noc. Dosłownie. Mały budził się co pół godziny, sprzątanie, pojenie i odpływał w sen. Koszmarny czas. Mężu próbował spać razem z nim, od pobudki do pobudki.. Ja czuwałam do 7 nad ranem i kompletnie oka zmrużyć nie mogłam..

 

W sobotę trochę lepiej, ale co zjedzone, to oddane, więc Synek słaby i nie ma sił żeby choć na nogach stanąć. Czyli nie przelewki, jedziemy na dyżur. Diagnoza prosta, leki, smekty, elektrolity i to już sobie dziecię nasze samo dopisało – sen. Dzięki temu odespaliśmy noc i wróciły mi moce. Po obiedzie z suchego chleba i obejrzeniu zestawu bajek znowu sen (od 19!) i tym razem tak mocny, że już do samego rana..

 

 

Pobiegłam więc szybko do Hani, złożyć jej życzenia, obdarować czekoladkami i winem. Dołożyć się do wymarzonej bransoletki i trochę pogadać ze znajomymi. Ekipa faktycznie duża, bo i rodzina i Katarina z mężem i Dorką, Sylwia i Ula z Tomkiem. Wielka była szkoda, że nie mogliśmy iść wszyscy razem. Hania była tak miła, że zapakowała chłopakom sałatki i ciasto na wynos. Zaprosiłam ją do nas, jak tylko wreszcie nastanie u nas zdrowie. Choć już nie raz się przekonaliśmy, że przy dziecku nie ma co planować.. Druga dawka szczepienia przeciw ospie znowu przełożona, dzisiejsze spotkanie z Beatą również, bo jej syn ma jutro zabieg na nogę i lepiej nie ryzykować zarażenia jakimś wirusem. Wprawdzie my zdrowi, a i Monikę obdzwoniłam, czy Igor nie ma żadnych objawów po piątkowym spacerze. A że zdrowy, to wygląda, że temat jest jednoosobowy. I oby na ostatnich atrakcjach się zakończył, bo naprawdę chciałoby się wreszcie spokojnie chłonąć ten wiosenny czas..

Na pocieszenie, w porach drzemek, film „Dobry rok” z Russellem Crowe, francuskimi winnicami i wakacyjnym klimatem.. Oraz nasza wersja wyrwania się z korporacyjnego kołowrotka – „Król życia” – ze świetnym Robertem Więckiewiczem. Trochę z innej strony „Hemingway i Gellhorn” historia burzliwej miłości pisarza i reporterki, którą gra Nicole Kidman. A na nocny brak snu, historyczne dzieje Wielkiego Rozbicia, w rewelacyjnym wydaniu pani Cherezińskiej..


 


Małe Rio

A skoro nie można sobie pozwolić na egzotyczne wojaże, to namiastką staje się wizyta w pobliskim Rio! Mężu zrobił mi jeszcze jedną (oprócz prezentu) imieninową niespodziankę. Kazał ubrać się lekko, mimo mrozu za oknem, zapakował rodzinę do auta i wywiózł w nieznane. Nieznane okazało się opierzone, kolorowe i skrzeczące 🙂 Nowo otwarta papugarnia przyciągnęła w weekend ptasich odkrywców i nas. Wielkie ary, nimfy, amazonki i żako, latały nam nad głowami i na głowach siadały. Na ramionach też i na plecach. I wcale nie było jak w ptakach Hitchcock’a 😉 Było kolorowo, wesoło i z emocjami. Mały na początku oszołomiony potem już z ciekawością oglądał te latające ptactwo. Około 40 papug! Można było i karmić i głaskać i zdjęcia robić. Największe wrażenie robiły oczywiście ary.. przepiękne z nich papugi..

 

 

 

 

pod niejedną papugą

 

 

 

 

Później podjechaliśmy zatankować auto i wrzucić zebrane nakrętki do pudełka w markecie. Trudno było tylko przewidzieć, że black friday zahaczy o cały weekend, choć z racji nazwy mogli się już opamiętać z tymi pseudo-obniżkami do jednego dnia. Nie dało się więc uniknąć wyprzedażowego szaleństwa. Dobrze, że obiad ugotowałam w domu, bo i miejsca przy stolikach brakowało, choć tam akurat nie dało się zauważyć minusowych procentów. Uciekliśmy więc do rodziców na pogaduszki – Tata ma się już trochę lepiej, wraca do sił i humoru, niedługo też wiozę go na pierwszą kontrolę po zabiegu. Przy okazji spotkaliśmy się u nich z Bratem, który obdarował chrześniaka piankowymi klockami. Dziś od rana owe klocki zasłoniły dywan i stwierdziłam, że jeszcze trochę, a będziemy musieli poruszać się po kanapie, bo miejsca na postawienie nogi braknie 😉


Dlatego poranne spacery z Moniką są zdecydowanie wskazane, przebywanie poza domem bowiem zdecydowanie przywraca równowagę. Na rytmikę też jeszcze śmigamy, choć tu akurat zauważam jakiś bunt ze strony malucha. Zamiast ćwiczyć zaczął ostatnio kłaść się na środku dywanu i machać sobie nóżką w takt muzyki. Podrywa go tylko otwieranie magicznego kuferka z instrumentami i wtedy ewentualnie, łaskawie pobiega wraz z innymi grzechocząc z uśmiechem na twarzy. Zaczynamy się zastanawiać, czy nie przepisać go na inną godzinę, bo ta jest zbyt blisko drzemki i stąd może owo dywanowe pokładanie się. Chyba, że winna jest zimowa pora, choć na mnie akurat działa odwrotnie. Czuję przypływ świątecznej energii i najchętniej już bym choinkę ubierała.

Lepiej :)

Pomarudziłam ostatnio, ale też i powód był potężny.. na szczęście idzie ku lepszemu. Wprawdzie za grubą kasę, ale w prywatnej klinice Tata potraktowany został jak człowiek, a nie jak natrętna mucha, której lepiej się pozbyć. Operacja się udała, przyjęli go już na drugi dzień po badaniu krwi, nie musiał siedzieć 7 godzin na korytarzu i czekać na litość. Gdyby jednak od razu po zerwaniu miał szycie, nie trzeba by było wstawiać tytanowej płytki na skrócone po 8 tygodniach ścięgno. Najważniejsze, że pacjent poczuł się wreszcie zaopiekowany, że lekarze są dobrej myśli, że specjalne nici wzmacniają efekt i że jest już w domu. Spokojniejszy, jak i my wszyscy 🙂 


 

Odetchnęłam i mogłam zacząć cieszyć się własnym imieninowym świętem.. Nie szykowałam żadnej wielkiej imprezy, tylko spotkanie w domu przy cieście z Hanią, Sylwią i jej synkiem. Nie miało być żadnych prezentów, ale i ja i nasz szkrabek załapaliśmy się na miłe drobiazgi. Ciepło mi na serduchu, że są dookoła nas znajomi, którzy też się cieszą, że i my jesteśmy. Spędziłyśmy fajny wieczór na pogaduchach i na zabawie z dziećmi. Listopadowe kino kobiet nam nie wypaliło, ale planujemy wyjście w grudniu w czapkach Mikołaja 😉 Jeszcze mam to pod znakiem zapytania, bo Mężu ma drugą zmianę, ale jest szansa, że po ostatnich nadgodzinach potraktują zamianę ulgowo. Może udałoby mi się wygrać jakiś kolejny kupon na zabiegi kosmetyczne, lub do fryzjera. Mama skorzystała z mojej ostatniej nagrody, fryzjerka zrobiła jej saunę parową na włosy, położyła odżywkę i naprawdę postarała się przy strzyżeniu. Wyszła zadowolona, a i Tacie się podobała jej nowa fryzura.

 

W tym całym ostatnim stresie szpitalnym umknęła mi wiadomość o powrocie Brata. Peru i Boliwia zrobiły na nim duże wrażenie, pozwiedzał co się tylko dało, Lima, Cuzco, oczywiście Machu Picchu i wiele innych miejsc. Robił długie wycieczki, był też na pustyni, wypożyczył rower, przywiózł ok 4 tysięcy zdjęć i prezenty dla każdego. Mały dostał tradycyjną czapkę z wełny alpaki, Mężu ichnie piwo, a ja tęczowy szal w radosnym peruwiańskim stylu 🙂

 

 

 

peruwiańskie

 

 

 

 

Przybył też do naszej kolekcji magnes na lodówkę, pooglądaliśmy egzotyczny bilon, spróbowaliśmy słodyczy i jeszcze na lepsze czasy (bez leków) czeka likier o nietypowym smaku. Brat od razu po powrocie, chyba w ramach różnicy temperatur, złapał przeziębienie i zakończył podróżowanie w wyrku. Tak czy siak na pewno było warto. My o takim wyjeździe na razie możemy pomarzyć…

 

 

 

 

na lodówce

Samochodowo i rytmicznie

Nowy tydzień rozpoczął się od tatowych samochodowych tematów. Właściwie dopiero wczoraj zakończyliśmy załatwianie OC z upoważnieniem, wymianę opon na zimowe i przegląd, bo akurat wszystko zbiegło się w terminie. Dobrze, że Mężu dawał radę prowadzić ten samochód, bo ja jak się do swojego przyzwyczaję, to każdym innym idzie mi pod górę. Z racji, że udało się wszystko pomyślnie załatwić, zrobiliśmy sobie przerwę w kawiarni, z deserem i czekoladą na gorąco. Mały urzędował u dziadków, więc można powiedzieć, że wyskoczyliśmy na małą randkę. Najważniejsze, że wszystko zrobione i choć Tata jeździć pewnie długo jeszcze nie będzie mógł, to przynajmniej ma głowę spokojniejszą. Leży bidulek, biodra od tego leżenia go bolą, przywiozłam mu poduszkę pod kolana, by mógł je odciążyć. Co jakiś czas robi sobie masaż na macie do masowania, do tego maści i jakoś te dni lecą. Jeszcze tydzień i będzie kontrola z decyzją co dalej, jak się zrośnie to rehabilitacja, a jak nie to jednak szycie i kolejny miesiąc w gipsie. Oby była ta pierwsza wersja.. 


 Na pocieszenie wnuczek zaprezentował wczoraj dziadkom taniec z rytmiki, z obrotami, podskokami i klaskaniem! Numerant jest, bo na zajęciach udaje, że nie umie, a w domu okazuje się, że pamięta kolejność i cały taniec. No dobra.. nie udaje, tylko chyba wstydzi się trochę, a że jest do tego typem obserwatora, to woli patrzeć jak inni się gimnastykują. Mimo wszystko nabiera coraz więcej wprawy, staje się odważniejszy przy innych dzieciach, powoli łapie kontakt z panią prowadzącą i już bez problemu podchodzi po piłki, szarfy czy grzechotki. Część rodziców siedzi już na korytarzu, ale są to mamy starszych o pół roku dziewczynek, a mój rodzynek jeszcze się oderwać ode mnie nie może. Choć sukcesem jest, kiedy ponad połowę zajęć przegania sam, bez trzymania za rękę. Pani szykuje teraz występ dzieci na Mikołaja, będą małe paczki (oczywiście zrzutka rodziców, a jakże) i prezentacja „umiejętności”. Zobaczymy, jak to pójdzie. Coś czuję, że będzie ucieczka z sali na widok białej brody i masywnej postury owego pana. Chyba, że przebierze się za Mikołaja ktoś o mniejszych wymiarach, coby dzieci nie straszyć 😉

 

W temacie prezentów czekała nas jeszcze jedna niespodziewanka, do drzwi zapukał kurier wysłany z Danii i przywiózł skoczka konika i samochodowe puzzle. Świetne zabawki od Beaty i jej chłopaków, za które – gdyby nie odległość – wyściskałabym całą ich rodzinkę. Bardzo miły gest i dużo radości 🙂

 

 

 

nowe skarby

 

 

 

 

Dziś z Moniką na spacerze debatowałyśmy, jak to teraz dzieci mają masę rzeczy do zabawy, u niej ledwo się to wszystko w pokoju mieści. U nas też coraz więcej i planuję część pochować, żeby Smyk miał możliwość nacieszyć się urodzinowymi nowościami. A tu jeszcze Zosia czeka z jakimś drobiazgiem i za wnuczkiem stęskniona. Fajnie, że weekend już tuż tuż..

Szykujemy

Kolekcja książek Chmielewskiej prawie w komplecie, o Hance Bielickiej pochłaniam z ogromną przyjemnością i koniecznie Mamie muszę ją podrzucić. A najlepiej połapać jeszcze inne ciekawe biografie aktorów, bo obie ostatnio gustujemy w takich klimatach. Filmowo za to teraz słabo, coś nie mogę trafić w dobre kino.. Może „Światło między oceanami” to nadrobi, jeśli wybierzemy się z dziewczynami na babski wieczór. W najbliższych planach spotkanie u Sylwii, to przegadamy termin i temat kina.

 

 

A później już tylko szykowanie się na urodzinowe świętowanie naszego dwulatka 🙂 Mężu odkurzy mieszkanie i umyje podłogi, ja w tym czasie wybędę z Małym do rodziców, później wezmę się za łazienkę. Muszę przy okazji odwieźć do medycznego sklepu nadmiarowe taśmy gipsowe. Było przez jakiś czas niewesoło u Taty, ale opuchnięcie maleje i nie trzeba rozcinać teraźniejszego gipsu. Tatko jednak uziemiony w domu, Brat właśnie wspina się na Machu Picchu, a Zosia nie może teraz przyjechać z racji pracy, więc urodziny wyprawiamy na raty. Dylemat tylko, na który termin zamówić tort..


Najpierw przybędzie chrzestna z rodziną i ciocia Teresa. Do rodziców wybierzemy się w tygodniu, a po drodze jeszcze odwiedzą nas znajomi znad jeziora. W kolejny weekend może uda się zaprosić Monikę z rodzinką, oraz Hanię i Sylwię. U nas to tak zawsze, jak się rozkręca, to na całego. Nie będą to oczywiście jakieś wystawne przyjęcia, torcik, ciacho, moje muffinki i kawa z herbatką. Ewentualnie dla chętnych tatowa nalewka porzeczkowa i likier czekoladowo-śmietankowy dla mniej wytrzymałych na procenty (czyli dla mnie). Do Zosi pojedziemy w innym terminie i śmieję się, że drugie urodziny wyprawiać będziemy przez pół miesiąca, albo i dłużej na dokładkę zahaczając o moje imieniny. Ważne tylko, żeby zdążyć przed Świętami 😉 

Jesienny

Sezon jesienny uważam za otwarty i to nie przez kasztany, liście czy inne objawy.. tylko oczywiście, nieodłączny przejściowej pogodzie, najzwyczajniejszy w świecie – katar. Mężu kicha, Brat już swoje odchorował, Monika atakowała katar lekiem przeciwwirusowym, a ja nawet nie chcę myśleć ile w powietrzu unosi się kropelek, z których pewnie padnie i coś na mnie. Żeby nie było lekko dopadło i naszego Synka. Wiążą się z tym noce przesypiane w kratkę, aspirator w użytku non stop, ciężkie oddychanie i inhalacje z soli fizjologicznej.. Miodzio.

 

Cieszę się, że jeszcze na początku tygodnia udało nam się wybrać na długi spacer z Moniką i Igorem. Moniki Meżu wyjechał w swoje rodzinne strony i miałyśmy czas dla siebie, przez kilka dni, również popołudniami. Powędrowałyśmy nad jezioro, na plac zabaw, gdzie chłopaki mogli szaleć do woli jeszcze przy ładnej pogodzie. Tyle, że ta pogoda teraz zdradliwa, tu przygrzeje, tam zawieje i katar gotowy. Znowu dylemat jaką czapkę zakładać, z daszkiem, bawełnianą czy ocieplaną. Najlepiej żonglować wszystkimi trzema na zawołanie. Tyle, że ta z daszkiem woła już o pranie, ta pośrednia się zagubiła, a na zimową chyba jednak za wcześnie. Czyli sezon czapkowych dylematów i ich poszukiwań również uważam za rozpoczęty. W związku z powyższym pojechaliśmy dziś na polowanie i choć nie udało się trafić takiej czapki jaką bym chciała, to dobre i te…

 

 

 

czapy

 

 

 

Tatko nie przejmując się wiatrem, zapowiadanym deszczem i innymi niedogodnościami wybył już na ryby. Mieliśmy podjechać do niego nad jezioro, w weekend, ale z racji kataru chyba nic z tego nie wyjdzie. Na razie śmigam więc do Mamy, żeby nie siedziała sama w domu. Tyle dobrego, że katar nie pozbawił najmłodszego energii, ciągle dokazuje i bawi się na całego. Na dokładkę nauczył się mówić A B C D i liczyć do trzech, z czego „tsy” najlepiej mu wychodzi 🙂 Miłego weekendu życzą więc dumni rodzice.

Pedicure

Poniedziałek, 5 rano, Mężu przez sen wyłącza budzik i chrapie dalej. Budzę go po chwili i pada pytanie – budzik w ogóle dzwonił?  

Ja oczywiście już mam po spaniu, ale najgorsze, że potrzebuję około godziny, by zasnąć ponownie.. Taki los, który zwłaszcza przy maluszku dawał mi się we znaki. Pamiętam jak zazdrościłam koleżance na porodówce, że zasypia w sekundę, po tym jak odstawia córcię po karmieniu. A ja zasypiałam w momencie, gdy mój się za chwilę budził do karmienia ponownego. Nie ma lekko. Jedynym plusem jest dodatkowa godzinka o 5 rano na czytanie, a jak wiadomo, zawsze trzeba znaleźć coś dobrego w każdej sytuacji.

 

 

Weekend za nami, grubsze kredki pastelowe zakupione (już dwie złamane), a i temperówka do ołówkowych przetestowana. Był czas na czytanie, na spacer w parku, granie w piłkę i na lody. Sobota jeszcze w słońcu, niedziela już bardziej deszczowa.. Kupiłam więc wszystkie potrzebne składniki i ruszyłam w wir gotowania. Kapuśniak, łazanki z kapustą i kiełbaską gotowe, ryba z warzywami dla Smyka, kasza manna i kukurydza w kolbach. Borówki czekają na racuchy, do których przepis wysłała mi Monika, dostałam jeszcze od niej fasolkę szparagową – część od razu zamroziłam na jesienne czasy. Jutro Mężu jedzie zbierać maliny u kolegi na działce, więc zapowiada się produkcja soku, a i może te racuchy z malinami spróbuję zrobić. 

 

Na Targi Dziecięce wybraliśmy się już pod sam koniec, pojawiły się oferty przedszkoli prywatnych, szkół muzycznych, basenów, ćwiczeń dla kobiet po porodzie, rytmiki, tenisa dla maluchów, agencji artystycznych organizujących urodziny, bale i inne atrakcje. Nawet matematyka dla dwulatków jest już dostępna, nie mówiąc o języku angielskim dla takowych 😉 Nic tylko dziecko, które dopiero mówi kilka słów po polsku, rzucić w wir nauki i rozwoju ponad miarę. Nie mówiąc już o ilości kasy jaką trzeba wydać na takie zajęcia. Kosmos do kwadratu.. 

 

 

 

 

rytmicznie

 

 

 

Ale ogólnie było miło, dziecię pograło sobie na różnych instrumentach, ja złapałam kontakt do nauki gry na gitarze – może kiedyś dokończę rozpoczęte poznawanie kilku chwytów. Koleżanka artystka zrobiła nam balonowego kota i bogatsi o masę ulotek pojechaliśmy do Dziadków. A dziś miło było jeszcze bardziej, poranny spacer z Moniką i Igorkiem, film na drzemce, a po obiedzie zrealizowałam mój wygrany bon na pedicure z malowaniem i komputerowym badaniem stóp. Taki rarytas na dobre rozpoczęcie tygodnia. Przyznaję się, że był to mój pierwszy pedicure w salonie – akurat podologicznym – zdecydowałam się głównie dlatego, że to zakład profesjonalny, medyczny, z nastawieniem na higienę i dbałość o stopy. Wygładzanie łaskotało niesamowicie! później już tylko relaks przy masażu z kremowaniem i malowanie pazurków. Na koniec zaopatrzono mnie w jednorazowe japonki i czekałam na kontrolne badanie stóp. Weszłam na podświetloną, wysoką kostkę z lustrami, pomierzono te moje szkitki wzdłuż i wszerz. Później maszerowałam po matach podłączonych do sprzętu pomiarowego by sprawdzić jak rozkłada się nacisk przy chodzeniu i staniu. Okazało się, że jedną stopę obciążam bardziej niż drugą. W życiu by mi to do głowy nie przyszło.. a tu proszę. Nie jest to jakimś problemem, ale warto zwrócić uwagę i przenosić swój własny ciężar częściej na drugą nóżkę. Poza tym pomiary prawidłowe, więc uff – można chodzić spokojnie.

 

 

 

nietypowe japonki