Od września mamy nowych sąsiadów. Mimo iż też mają synka i psa, jest u góry o wiele ciszej niż było przy Basi. Mają mniej donośne głosy, spokojniejszy tryb życia i jak na razie więcej są poza domem. Dzięki nim ruszyły wreszcie prace przy tarasie, bo sąsiad postraszył spółdzielnię kosztami wymiany paneli (jak im wilgoć wejdzie) i schodów, które na tych panelach będzie montował do antresoli. Sąsiedzi na początku mieszkaniem zachwyceni poznają powoli uroki życia pod dachem i z wielkim, odkrytym tarasem. Jest szansa, że latem zamontują nad nim jakieś zadaszenie i przy okazji i nasz sufit to trochę osłoni. Ale też inny temat zaprzątał ich głowę – Co to za potworne krzyki słychać wieczorami? Ano cóż, to wrzaski naszej „ulubionej” sąsiadki zza ściany obok, która wydziera się na męża oskarżając go o zbyt częstą nieobecność, za małe zarobki (które ona wydaje co chwilę, wnosząc z częstych wizyt dhl i dpd) i o zdjęcia z panienkami na facebooku. On się drze, że ją kur.. kocha, a w tym wszystkim dwie małe dziewczynki pytają tatę, czemu mama znowu płacze. Po dwóch dniach wrzasków następuje cisza, pełna komitywa i trzymanie się za rączki. Melodramat w pełnym wydaniu. I tylko tych dzieci szkoda, bo też płaczą, a taki model „rodziny” i braku szacunku wyniosą z domu.
Niektórzy tak faktycznie żyją i funkcjonują, do czasu rękoczynów tudzież rozstania. I niech sobie robią co chcą, ale wysoki poziom decybeli ogarnia wieczorem cały budynek. Ostatnio owi sąsiedzi mieli otwarte okno i każde słowo (zwłaszcza niecenzuralne) słyszalne było bardzo wyraźnie na podwórku i nawet na parkingu oddalonym od budynku. Ludzie zadzierali głowy, zobaczyć skąd idą takie wrzaski. Byliśmy już gotowi zapukać, zwrócić im uwagę ale ciągle mamy opory. A bo się na nas skrupi, będziemy wrogami, bo się wtrącamy, bo jak śmiemy szanownemu państwu (nie żadna patologia, ludzie przy kasie, on pracujący w znanym radiu, ona co i rusz w nowych kreacjach, dzieci pięknie ubrane) mówić, że coś robią nie tak. Że nie nasza sprawa.. A otóż nasza i nie tylko. Całej reszty sąsiadów też. I co tu zrobić? Napisać list z prośbą o cichsze kłótnie i wrzucić im do skrzynki? Zebrać kilkoro najbliższych sąsiadów i podejść tam razem z nadzieją, że ekipy nie ruszą, a ich kur.. rozejdzie się po większej ilości. Na razie zbieram się w sobie, żeby zadziałać, bo tak dalej być nie może..
Tymczasem w ramach sąsiedzkiej pomocy, ale już innej i bardziej pozytywnej, Sylwia skrzyknęła pospolite ruszenie (Aniu prawie jak w Twojej powieści :)) i wespół wzespół w 9 osób przeprowadzaliśmy jej wielgachną kuchnię. Kuchnia robiona pod wymiar, w formie pięknych (i ciężkich) desek, rozmontowana na dziesiątki części od 40 cm do 2,5 metrów, które podawaliśmy sobie metodą sztafetową na całej długości kilku pięter wysokiej kamienicy. Mężu z kolegą targał dodatkowo kuchenkę i szafkę, a po przetransportowaniu desek do bagażówki i przewiezieniu ich w miejsce składu trzeba było całość rozładować. Niestety w garażowym miejscu rozładunku znajdowało się gniazdo os i do dziś noszę ślad po dziabnięciu jednej z mieszkanek. Na szczęście obyło się bez puchnięcia i konieczności lecenia na sor. Tak czy inaczej przeprowadzkę zapamiętam na długo i ku leczeniu obolałych pleców i zakwasów w nogach przyjmuję pozycję horyzontalną i że tak powiem, paa-daam. Jako ten Misiek od Zosi..
