Z racji iż w naszym zabawkowym grajdole przybyło trochę gier, należało pozbyć się nieużywanych. Wyniosłam trzy wielkie kartony. Mały wyrasta nie tylko z zabawek, książki też przebrałam, bo coraz bardziej ciekawią go dłuższe opowieści. Już sam sobie wybiera tytuły, albo wskakuje taki cieplutki po kąpieli i pyta „co dziś będziemy czytać? a mogę najpielw ja?” 🙂 Cieszy mnie więc zbliżający się kiermasz książki przeczytanej i szansa upolowania czegoś nowego dla synka.
Dla siebie na ten jesienny czas przygotowałam „Szeptuchę” i „Pianistę” Szpilmana. Tę drugą z obawą, gdyż wszystkie o czasach wojennych czytam z duszą na ramieniu i ściśniętym sercem. Po trylogii Grzesiuka, czy „Medalionach” swoje przepłakałam. Do „Pianisty” zabierałam się od dawna i wreszcie przyszła na niego pora.
Pora nadeszła i na masaż, o który moje plecy głośno się domagały. Pan Jacek, okazał się świetnym fachowcem. Niewiele widzi, ale jego palce wyczuwają najmniejsze ogniska zapalne. Przewędrował nimi po kręgosłupie i od razu wiedział, że mam problem z L4 i 5 w lędźwiówce (udowodnione na rtg sprzed lat). Nie mówiąc o miejscach spiętych na maxa przez nieprawidłowe siedzenie, po karmieniu i targaniu naszego słodkiego ciężarka. Ten czas, w którym Mały jeszcze nie chodził dał nam nieźle popalić. Wnoszenie go po schodach w tę i z powrotem, wcześniej w nosidełku do auta, z obciążaniem jednej strony kręgosłupa. Mężu odchorował swoje, leżąc tydzień prawie bez ruchu, a później doprowadzając się do pionu na rehabilitacji. Ja bardziej bólowo, ale raczej ruchomo. Teraz wolę zapobiegać, w czym ćwiczenia bardzo mi pomagają. Masaż był rewelacyjnym bonusem i chciałabym za tydzień powtórzyć serię ćwiczeń, a po nich wygrzać się pod lampą i jeszcze raz wymasować.
A gdy tylko będziemy nadal zdrowi, ruszymy na basen z dodatkiem jacuzzi i biczy wodnych. Jak szaleć to szaleć 😉