Tydzień. Tyle wytrzymał Mały bez kaszlu i kataru, po powrocie do przedszkola. Oczywiście na sam weekend rozkręciły się atrakcje, pod postacią leków i inhalacji. Cisną się na usta dosadne słowa, w które ubrał temat Abelard Giza. Ale, że do wszystkiego się człek przyzwyczaja, tak i przeziębienia mamy opanowane. Nawet nie ma co lekarzowi głowy zawracać. Ostatnio pediatra skwitowała to tekstem – wiecie co robić. Najlepszym lekiem byłoby zabrać dziecię z przedszkola, ale to tak nie działa. Bo owszem, zabierzemy, wykurujemy. Pójdzie i złapie od nowa. Tymczasem póki nie ma gorączki, ma chodzić i zwiększać odporność. Monice natomiast, której syn choruje cztery miesiące, z małymi przerwami, lekarz optymistycznie rzekł – byle do wiosny 😉 Cóż więc pozostaje? Wytrwać.
Na szczęście Mały pełen energii, działamy natychmiast i jest szansa, że do następnego weekendu będzie dobrze. A w ten weekend, po ogarnięciu spraw domowych (czwarte pranie, gotowanie i umniejszanie kaszlu), wyszłam na zaplanowane spotkania. Z Kasią, w przytulnej kawiarni, przegadałyśmy różne tematy krążące nam w głowie. Nadajemy na tych samych falach, więc spotkania są czystą przyjemnością. Nawet jeśli tematem są zimowe choróbska, przywracanie jej mamy do formy – ruszenie emerytowanej rodzicielki sprzed telewizora, do łatwych nie należy. Czy nieuczciwy sprzedawca internetowy, od którego kupiła szafę bez jednych drzwi i ścianki tylnej. Nie mówiąc o braku pracy, lub krótkich stażach z szefami wariatami. Dobrze, że w tym wszystkim zdarzają się i miłe sprawy. I że są dookoła ludzie, którzy wspierają nie tylko słowem.
W sobotę wreszcie się wyspaliśmy. Mały pociągnął prawie do dziewiątej, co jest ostatnio sukcesem. W tygodniu ciężko go do przedszkola dobudzić, za to w weekendy już od 7 oko otwarte. Pół dnia chłopaki spędzili leniuchowo, ja w domowym ferworze. By później odwiedzić sklepy z mieszkaniowymi dodatkami, których mi bardzo w pokoju brakuje. Nawet wybór karniszy do łatwych nie należy, nie mówiąc o kolorze poduszek, czy ozdobach na parapet. Poprosiłam Dużą o poradę, znając jej dekoratorskie cuda, jakie w swoim gniazdku poczyniła. Najchętniej przywiozłabym ją do domu, złapała pod pachę i pod jej zmyślnym okiem zrobiła domową wykończeniówkę. Dogadujemy się na odległość, przesyłając sobie zdjęcia wnętrz i debatując, co by tu można wykombinować.
Wczoraj za to dzień na WOŚP, który pierwotnie miał być z dziećmi, ale z racji mrozu chłopaki szybko wrócili do domu. Ja zostałam i wraz z Hanią, Anią i Sylwią podziwiałyśmy bicie spiningowego rekordu Guinnessa, grzałyśmy się przy ognisku, oglądałyśmy miasteczko ratownicze, stoiska z drobiazgami, food trucki i licytacje. Aż w końcu zmarznięte zasiadłyśmy w restauracji przy ciachu i rozgrzewającej, zimowej herbacie. Chyba każdej brakowało takich pogaduch i spotkania. Następne szykuje się w kinie, byle tylko zgrać pasujący termin. A wcześniej przydałoby się wsiąść na stacjonarny rower i pospalać trochę zimowych kalorii, niekoniecznie z biciem jakichkolwiek rekordów.