Nie ma lekko, większość dzieci w przedszkolach chora, z kartarami, kaszlami i jelitówką w roli głównej. W czwartek jeszcze Mały poszedł, więc udało mi się spotkanie z Moniką. Posiedziałyśmy przy herbacie i ciastkach z żurawiną, jej wyrobu. Miałyśmy swobodne trzy godziny, żeby nagadać się na zapas. Już niedługo pojawi się u niej drugi maluch, który wywróci życie do góry nogami. Przynajmniej na jakiś czas, póki nie opanują początkowego chaosu. Byle by tylko Igor był zdrowy, bo przy drugim dziecku, pierwsze w przedszkolu to duża ulga. A tu z tym przedszkolem radość przedwczesna. Fajnie, że się chłopaki dostali, tylko co z tego, skoro więcej ich tam nie ma niż są.
Nasz przez ten miesiąc był dziewięć razy, u Sylwii jeszcze weselej, bo synek w żłobku tylko trzy razy i zakończyło się antybiotykiem. My na razie na inhalacjach, udrażnianiu nosa i dziś kolejnej wizycie u pediatry. Wygląda na bakteryjne zapalenie górnych dróg oddechowych. A skoro bakteria, to tak łatwo się jej nie pozbędziemy. Mam tylko nadzieję, że uda się uniknąć antybiotyku.
Weekend spędziliśmy w domu, zawiozłam rodziców na urodziny do znajomego. Skorzystałam z odrobiny wolnego i powędrowałam do galerii w poszukiwaniu szarego płaszcza. Ja jak sobie coś wymyślę, to ciężko potem znaleźć. Chciałabym zgrabny, nie za długi płaszcz z kapturem i misiem dookoła. A tu tymczasem płaszcze po kolana, ciemne, bure, jakieś gryzące i z zamkiem na skos. Swoją drogą teraz te skosy tak modne, że trudno nawet o kurtkę zapinaną na prosto. Skusiłam się na krótką skórę, a’la ramoneska, oczywiście też ze skosami, ale za to w dużej promocji. Jeszcze się jesień nie rozkręciła porządnie, a tu już sezonowe wyprzedaże. Nic dziwnego, że ludzi w sklepach od groma, pogoda do tego deszczowa to i chowają się pod dachem. Cóż, jakoś jesień trzeba przetrwać, choć wolałabym zbierać kasztany i kolorowe liście podczas słonecznych spacerów..