Powrót do miasta z łona natury bywa ciężki i już nie chodzi o te tony prania, pustą lodówkę, kwiaty wołające o wodę, torby, walizki i bałagan od korytarza po pokoje 😉 Tylko o zmniejszoną przestrzeń, ilość powietrza, brak jeziora czy morza w odległości kilku kroków. Choć pewnie gdyby na stałe były blisko, wyjazdy przestałyby sprawiać taką radochę. Tyle, że leśne zwierzątka mogę sobie teraz pooglądać tylko na zdjęciach i to w formacie papierowym, jak choćby z teatrzyku zrobionego przez dzieci w świetlicy, na ośrodku..
W niedzielę powróciliśmy już ze wspólnego urlopu, jak zwykle jest dużo wrażeń, wspaniałych chwil i wspomnień 🙂 Próbowałam tu zaglądać, ale codzienność połączona z ogarnianiem popodróżnego bałaganu skutecznie zabierała czas na wpis. A jeszcze tyle zdjęć do zgrania, przejrzenia i wybrania do wywołania. Chyba muszę zacząć się ograniczać w ich pstrykaniu, jak była klisza wracało się z 30, a teraz 300 z dwóch tygodni albo i więcej, bo wolę nawet nie liczyć.. Niby od przybytku głowa nie boli, ale czasu na to też potrzeba.
Tymczasem od poniedziałku ruch jak w ulu, pranie, sprzątanie i gotowanie, by chłopakom dać jakiś obiad. Wieczorem zupełnie niespodziewana wizyta u Hani, do której przybyła też Sylwia z synkiem. Pogaduchy przy cieście – kasza manna na herbatnikach z porzeczkami i galaretką (w weekend spróbuję coś takiego stworzyć) – potem spacer i piaskownica, żeby i Mały miał radochę z naszego spotkania. Wczoraj uzupełniałam zapasy w lodówce i rozmyślałam nad menu na ten tydzień, dzielnie targając składniki. W międzyczasie przysiadłam z Anią od Witka i nowo poznaną Pauliną na placu zabaw i tak nam zeszło na babskich tematach, aż do wieczora. A dzisiaj już zaliczyłam spacer i wizytę w sklepie po szczoteczki do zębów dla malucha. I jak to czasem bywa – w temacie zębów – dentysta się kłania, tyle że do mnie. Nie wiem jak Synek to zniesie, bo 20 minut będzie musiał być ze mną w gabinecie, a to jego pierwszy raz u dentysty. Niech się oswaja, bo niedługo sam będzie szedł na kontrolę mleczaków 🙂